Allen Ginsberg Story - Kwartalnik Artystyczny

, moje życic nie było ...

3 downloads 2854 Views 6MB Size
3 (1 5 ) 1 9 9 7

Allen Ginsberg Story

KW ARTALNIK IAHT1YSTYCZNY Zespól: JAN

BŁOŃSKI,

TOMASZ

BUREK,

STEFAN CHWIN, ALEKSANDER FIUT, M I C H A Ł G Ł O W I Ń S K I , J U L I A N K O R N H A U S E 11, JANUSZ

KRYSZAK,

LESZEK

SZARUGA

R e d a k c ja : KRZYSZTOF

M Y S Z K O W S K I (redaktor naczelny)

G R Z E G O R Z M U S I A Ł (z-ca redaktora naczelnego) G R Z E G O R Z K A L I N O W S K I (sekretarz redakcji)

W ydaw ca: Wojewódzki Ośrodek Kultury w Bydgoszczy Miejski Ośrodek Kultury w Bydgoszczy A d r e s redakcji: ul. Toruńska 30, 85-023 Bydgoszcz tel. (0-52) 71 91 56, fax (0-52) 71 27 39 Internet: „Kwartalnik Artystyczny” vvww.wok.bydgoszcz.pl E-Mail: [email protected] Administracja, sprzedaż i prenumerata: Renata Triebwasser

N a I i IV str. okładki: Allen Ginsberg, fot. Piotr Sumara Redakcja „Kwartalnika Artystycznego” serdecznie dziękuje za po­ moc finansową w wydaniu numeru 3 /1 9 9 7 Ministerstwu Kul­ tury i Sztuki, Wydziałowi Kultury, Sportu i Turystyki UW w Bydgoszczy, Wydziałowi Kultury i Sportu UM w Bydgoszczy oraz Fundacji im. Stefana Batorego.

Spis rzeczy T r z y w iersze CZESŁAW MI ŁO SZ

Trzy wiersze / 2

P oezja AL L F , N G I NS 15 E R G Żydowskie kiepełe / 34 Po przyjęciu / 35 K A Z I M I E R Z U O F F M AN List z Longarone / 38 Tleń / 39 K R Z Y S Z T O F KARASEK Pieśni kalikującc na glos świerszcza i ducha czasu / 45 W I E R S X E 1>O E T Ó W I Z R A E L S K I C H / 56" Jehuda Amichaj, Abraham Chalfi, Amir Gilboa, Chaim Guri, Natan Jonatan, Dalia Rawikowicz, Tuwia Rcubncr, Natan Zach K R Z Y S Z T O F IM E c H O w i c Z , „M azurek” / 76 Kołysanka Matki Boskiej / 77 „Gdzie jesteś Adamie?” / 77 Śniadanie u Symcona / 79

Po co piszę GRZEGORZ MUSIAŁ Po co piszę / 41 K R Z Y S Z T O F K A R A S E K W co w ierzę/ 42

P ro za , esej I S A A C B AS'H E V I S S I N G E R Relikty, biedna Zina, cóż uczyniła w imię miłości / 48 G R Z E G O R Z STRUMYK Kurs do B rzezin/ 71

W sp o m n ie n ie GRZEGORZ

M U SIAŁ

Kadysz dla Allena / 36

R ozm o w a ALLEN

G I N S B E R G S T O R Y - Z Allenem Ginsbergiem rozmawia Grzegorz Musiał i Richard Chctwynd / 6

T e a tr W O I C I E C H KAJ AK

Kontakt ’97: w dryfic / 80

P lastyka T A D E U S Z H ASSEK „Nie przychodzimy znikąd” / 84 G A L E R I A „ O F F * M onolog na cztery głosy / 91

V a r ia J U L I A N KO RN HA US ER Post scriptum (6) / 94 GR Z E G OR Z MUSI AŁ Dziennik z Iowa (XI) / 97 1. E S Z E K S Z A R U G A Tym Czasem (9) / 105 J A R O S Ł A W K L E J N O C Kl Aquapolis / 111 K R Z Y S Z T O F M Y S Z K O W S K I ...jak rzeka... / 1 1 6

R e c e n zje P I OT R M I CHAŁOWSKI Rozwiązywanie czasu / 120 JA N W O L S K I Święty związek przeciwieństw / 124 IANUSZ STYCZEŃ Kto kryje się w tym zwierciadle? / 126 LESZEK SZARUGA Język ciała - język nicości / 129 G R Z E G O R Z KALI NOWSKI Obok siebie / 133 K R Z Y s Z T O F MYS ZKOWS KI W Gosa Rossa, w Dragonei / 136 H E N R Y K 1)U B O WI K „Rzeczywistość trzecia” Janusza Kryszaka / 138 DARIUSZ NOWACKI W podróży i w ogrodzie / 140

N o ty o k sią żk a c h / 144 K o m u n ik a ty / 1 4 7

1

T rzy w iersze R ozpisujem y now ą ankietę p o d tytu łem „T rzy w iersze” . Zw racam y się w niej d o pisarzy i krytków , prosząc o w ybranie trzech najważniejszych w ier­ szy z polskiej poezji XX w ieku o raz o krótki k o m en tarz, albo uzasadnienie w yboru. Jako d o pierw szego zw róciliśm y się, na p ró b ę ogniow ą, d o C zesła­ wa M iłosza i dzięki Jego sympatii i życzliwości otrzym aliśm y odpow iedź, k tó ­ ra zapewne dla wieki będzie zaskakująca. W następnym num erze „Kwartalnika” kolejna od pow iedź, (red.)

Czesław Miłosz / wiersze

T ak napraw dę to nie um iem ograniczyć się d o trzech wierszy. M oże łatwiej by­ łoby, gdybym zastosow ał wyłącznie kryterium doskonałości form alnej, ale nic jest to m ożliw e, bo treść wzywa, a z nią pow racają dzieje Polski dw udziestego wieku. Dwa nurty: jeden, ogólnych przem ian świadom ości człowieka, d rugi, szczególnych losów kraju, ze sobą się w nich przeplatają, czego najlepszym przykładem za M ło ­ dej Polski jest W yspiański. N ależałoby w ysw obodzić się z nałogu periodyzacji, cóż z teg o , kiedy sam narzuca się podział na trzy przynajm niej okresy: M łodej Polski, D w udziestolecia i lat p o drugiej w ojnie światowej - i to zarów no w sensie historii jak przem ian um ysłowych. M ój w ybór na pew no zdziw i, bo zapytają, gdzie m oi ulubieni poeci: Iwaszkiewicz, C zechow icz, Swirszczyńska, ale co zrobić.

Bolesław Leśmian * * *

B oże, pełen w niebie chwały, A n a krzyżu - pom arniały G dzieś się skrywał i gdzieś bywał, Ż em Cię nigdy nie widywał?

K W A R T A L N I K IARTI Y S T Y C Z N Y

W iem , że w m oich klęsk czeluści M oc m nie Tw oja nie opuści! Czyli razem trw am y dzielnie, Czy też każdy z nas oddzielnie. M ów , co czynisz w tej godzinie, Kiedy dusza m oja ginie? Czy Izę ronisz po tajem ną, Czy też giniesz razem ze mną?

W ybrałem krótki wiersz Leśm iana, bo sięga d o sedna i jego własnych filozoficz­ nych kło p o tó w , i podstaw ow ej problem atyki M łodej Polski. W porów naniu z in­ nymi wierszami Leśmiana jest mało barwny, ubogi w ornamentykę, ale właśnie w swojej zam ierzonej nagości przejm ujący. Ż aden z p o etó w m odernizm u nie potrafił tak d o ­ sadnie sform ułow ać pytania, które ostatecznie jest podstaw ow e dla tej fazy w lite­ raturze i sztuce - i nie tylko. N o tab en e słow o „m o d ern izm ” w znaczeniu pojętym jedynie w historii polskiej literatury, b ard zo zwęża pojęcie, w porów naniu z tym samym term inem używ anym dzisiaj pod w pływem zachodniej krytyki literackiej. N ajbliższą praw dy definicją m o d ernizm u byłoby zapew ne: pojm ow anie sztuki jako m isterium w spółzaw odniczącego z religią, albo ją zastępującego, a w yw odzą­ cego się z najgłębszej istoty człow ieka. Kult tego w ytw oru ludzkiej w yobraźni m a rozm aite odm iany, niekiedy p o eta sławi sam ostw arzającą się poezję, jak Leśm ian w „P anu B aszczyńskim ” . W iersz, który w ybrałem , jest m odlitw ą agnostyka.

Władysław Schyla * * *

I znow u tu p o t n ó g soldackich, i grzm iących sotni gw izd kozackich, gw iaździsty nad E u ro p ą b u t, i m row i się ludam i w schód. A na zachodzie w erbli trzask, ro zg w ar m o to ró w z nieboskłonu i krok m iarow y - wzywa łask bo g a m ocniejszych batalionów .

O jczyzno m oja, a ty trw asz w żelaznym p o g rą żo n a gw arze, św iatow idow ą m roczną tw arz zw racając w cztery strony w raże. I m arzy ci się chleb i m iód, i szklane d o m y w rodnych sadach, i szczęśliwości pełen tru d , p o d gałęziam i lip biesiada. A n ieb o w o k ół się czerw ieni, ocknął się kontuszow y tru p , przystają m ędrcy przerażeni, opustoszały w idząc grób. I znów? C zy znów? K ołow rót dziejów w płonący krąg poryw a nas, skończyły się sny kołodziejów , stalow y szum i g ro źn y las. Ż elazne dęby d u d n ią głu ch o , toczy się m u r, żelazny bór. N ad konaram i, zaw ieruchą zn ó w szum i w iatr, znów śpiewa chór. O m ój ro zm ary n ie...

Z całego D w udziestolecia w ybrać jego o statn i, pożegnalny, wiersz? N ic ukry­ w am , że jeg o proroczość o tym przesądziła, a także los poety, który z taką w ła­ śnie św iadom ością poszedł na w ojnę i znalazł się za drutam i sow ieckiego o b o z u , żeby następnie zginąć w K atyniu. Piłsudski zdaw ał sobie spraw ę, że, jak pow iadał: „zatrzym ał na chwilę koło historii” i że zaraz znow u się zacznie. W w ierszu Sebyły pow tarza się „ z n o w u ” , „z n ó w ” jak złow rogie fatum . M oże całe dziedzictw o ro m an ty z m u , Polska jako C hrystus n aro d ó w , jest niebezpieczne, ale przecie P ol­ ska w 1939 roku była rzeczywiście niew inną ofiarą zm ow y dw óch diabelskich dyk­ tato ró w . W arto zauw ażyć, że „ tu p o t n ó g soldackich” jest na pierw szym m iejscu, „w erbli trzask” i „ro zg w ar m o to ró w z n ieb o sk ło n u ” na drugim . B ezbronność „zło to p sz czo łej” ojczyzny i nieunikniona, pod naciskiem w yda­ rzeń , regresja d o postaw zdaw ałoby się przezw yciężonych i pożegnanych: „ o c ­ knął się k o n tu szow y tru p ” . A kończy się wiersz piosenką o rozm arynie, to znaczy zam knięciem cyklu, zapoczątkow anego przez Legiony Piłsudskiego i w ojnę 1920 roku. A u to r, jeden z 24 tysięcy zam ordow anych, miał zapłacić życiem za to , że Polska ośm ieliła się w 1920 roku w ygrać w ojnę z sowieckim im perium .

4

KWARTALNIK

IA RTl Y S T Y C Z N Y

Tadeusz Różewicz * * *

Pamięci Konstantego Puzyny Czas na m nie czas nagli co ze sobą zabrać na tam ten b rzeg nic więc to już wszystko m am o tak synku to ju ż w szystko a więc to tylko tyle tylko tyle więc to jest cale życie tak całe życie 1989

W ersyfikacja T adeusza R óżew icza, budow anie „k ubików ” w edług określenia jego starszego kolegi A leksandra W ata, i wiersz nagi, „przezroczysty” , więcej za­ ważyły na przem ianach polskiej poezji niż m etafory aw angardy. Z aletą tej w ersy­ fikacji jest jej antyretoryczność, to te ż Różew icz, jak już gdzie indziej o nim pisałem , przeprow adza jakby kurację odtłuszczającą polskiej poezji. N o tab e n e pew ien ła­ du n ek retoryki zdaje się być właściwy wszelkiej poezji, jak dow odzi trw ałość w pły­ w u m e try c z n e j p o e z ji łaciń sk iej, ró w n ie ż w E u ro p ie n a sz e g o stu lecia. N ie przesadzajm y więc z m ożliw ością pozbycia się retoryki całkowicie. W w ierszu, który w ybrałem , nastąpiła daleko posunięta redukcja m ow y. W y­ stępują tu dwie osoby: m atka, już nie żyjąca i syn, stary, zbliżający się d o śm ierci. O g ro m n a siła uczuć jest zaw arta w słowach: „ m a m o ” i „synku” , a krótki dialog zastępuje ich długą ro zm ow ę o zdarzeniach życia. Czytając ten wiersz m yślałem o m atce, k tó ra w „T ren ac h ” K ochanow skiego przybywając z zaśw iatów , pociesza strap io n eg o syna. T u taj znacznie skrom niejsza w iedza, jakby w szelkie głębsze w tajem niczenie było luksusem , nam niedostępnym . M atka jedynie p o tw ierd za to , czego w zrezygnow anej rozpaczy dopracow ał się syn: „tylko tyle” . Czesław Miłosz

Allen G insberg Story R ozm ow a z A lle n e m G insbergcm przeprow adzona przez Grzegorza M u ­ siała i R ich a rda C hetw ynda' w B yd­ goszczy i Lodzi 4.10.1993 r. I. G rzegorz M u sia ł: W poświęconym tobie wierszu „Do A llen a Ginsberg a ” Czeslaw Milosz przeprowadza jakby roz­ rachunek z życiem starego poety „kla­ sycznego”, z życiem pełnym „ironicznych uśmiechów”, które zachowają jeno m u ­ zea: „A llen, d o b ry człow ieku, wielki p o e to m ord erczego stulecia, / ty, k tó ­ ry upierając się w szaleństwie doszedłeś Allen Ginsbera Fot. Archiwum »K.A d o m ądrości. / T o b ie w yznaję, m oje życic nie było takie, jak bym chciał. / I teraz, kiedy m inęło, leży jak n iep o trz eb n a o p o n a na skraju d ro g i.” C iekaw byłbym twego kom entarza do tego zastanawiającego w yznania noblisty ja k gdyby kapitulującego nic tylko w pojedynku poetyki „klasycznej” z poetyką „rebe­ l i i ”, ale i d w u całkowicie odmiennych koncepcji życia. A lle n G insberg: M iłoszow i nie raz zdarzyło się napisać coś m iłego o m nie i m o ­ jej poezji. N ie raz w esejach odw oływ ał się d o „S kow ytu” i d o niektórych m oich w cześniejszych wierszy i o g ro m n ie m i pochlebia, że d o strzegł w nich w art jego uw agi p otencjał poetyckiej energii. O sobiście poznaliśm y się siedem czy osiem lat tem u . Ale ju ż d u ż o w cześniej, jeszcze w początkach mej kariery słyszałem o nim od m e g o ... nazw ijm y to ... przew odnika d u c h o w e g o ... K ennetha R exrotha. Sam m ieszkał w San Francisco i w p ro st uw ielbiał M iłosza, zdaje się tłum aczy! n iek tó ­ re jeg o wiersze. R ów nież interesow ały g o dzieła w uja M iłosza o tym sam ym n a­ zwisku ... M : Oskara. G: W łaśnie. Ale d o p iero na początku lat 80. poznałem M iłosza w Filadelfii, podczas spotkania przy g o to w an eg o przez A m erica n Poetry Review. Z robiłem m u parę zdjęć i wszczęliśm y pogaw ędkę. W iedział, że interesuję się Blakc’m , m edy­ tacją i czym ś, co m ożnaby z grubsza nazw ać m istycyzm em - choć ja wcale nie jc' R ichard Cbetwynd, nr. I960 w Bostonie. Poeta, profesor współczesnej literatur)’ amerykańskiej w Kmerson College-European C enter w Weil, Holandia. Jego wywiad z Tadeuszem Różewiczem ukazał się w „Kwartalniku Artystycznym" nr 2 /1 9 9 4 . (red.)

6

K W A R T A L N I K IA R Tl Y S T Y C Z N Y

stem m istykiem , bardziej interesuje m nie św iadom ość. N a pam iątkę tej rozm ow y wysłał mi p o cztą książkę sw ego w uja. P otem znów spotkaliśm y się w N ow ym Jo r­ ku, w A cadem y o f A r ts a n d Letters, gdzie raz w roku urządza się dla artystów coś w rodzaju przyjęcia z obiadem . W ywiązała się m iędzy nam i rozm ow a o źródłach poezji XX w ieku, b o akurat byłem w trakcie przygotow yw ania m ojej osobistej a n ­ tologii. O tw iera ją „S trefa” A pollinaire’a - w edług m nie pierw szy praw dziw ie n o ­ watorski utw ó r poetycki p o 1912 r. W yprzedza naw et „Ziem ię jałow ą” T.S. Eliota, który zresztą ukradł A pollinaire’ow i styl, a naw et całe wersy. T ak sam o pousuw ał interpunkcję, ukradł m u naw et te butelki o d m leka brzęczące o p o ran k u . A M i­ łosz m ówi mi na to , że jest z teg o okresu jeszcze jeden w iersz, który m ógłby m nie zaciekawić: „W ielkanoc w N ow ym Jo rk u ” Blaise C cndrarsa. N ow y Jork odgryw a w nim p o d o b n ą rolę, jak Paryż u A pollinaire’a. B ardzo m nie to zaciekaw iło, o d ­ szukałem ten u tw ó r i rzeczywiście, M iłosz mial rację. B ardzo n o w o c z e s n y -c h o ć ­ by te rym y, ten izolow any dw uw iersz... Rozm aw ialiśm y też o m łodszej poezji amerykańskiej i M iłosz w yznał, że w łaśnie trafiła m u d o rąk n ieduża an to lo g ia z u ­ pełnie nieznanych p o etó w . Z dum iał m nie, b o ch o d ziło o z b ió r b a rd zo osobliw y, kom pletnie nieakadem icki, w ydał g o pew ien sam otnik, indyw idualista, b ard zo ciekawy p o eta z San D iego. Z b ió r wierszy dość im aginistycznych, choć realistycz­ nych, czy dość realistycznych, choć im aginistycznych - w każdym razie nie była to czysta p oezja języka, ale poezja języka o p arta na naturalnej percepcji. M iłosza bardzo to ciekawiło, m ów ił, że jest zw olennikiem naturalnej percepcji, że u jm u ­ je go d o b rz e osad zo n y szczegół, na przykład u W illiam a C arlosa W illiamsa. Jed ­ nak poryw a go też poezja im aginacyjna czy naw et m istyczna, ale nie jako czysta abstrakcja, konceptualizacja czy uogólnienie. W sum ie nasze pu n k ty w idzenia by­ ły zbliżone. Nie p o m n ę au to ra tej niezwykłej książeczki... zdziw iło m nie jednak, że M iłosz tak d o b rz e zna jego tw órczość i trafił na tę antologię, w ydaną pryw at­ nym su m p tem w paru tysiącach egzem plarzy. Ja m iałem ją, bo znalem się z tym p o e tą ... Kowit, on nazywał się K - O - W - I - T ... napisał zupełnie niezwykły cykl w ier­ szy „M ysteries” . W krótce p o tem miała odbyć się w Kalifornii b ard zo akadem icka konferencja, zo rg anizow ana przez G o rd o n a Balia dla M odern Language Associa­ tion. M iałem na niej wygłosić odczyt z okazji 30-lecia opublikow ania „K adyszu” . .. a więc to m usiało być w 1990 roku. T raktow ałem to jako niesłychane w yróżnie­ nie, zw łaszcza że zapow iedzieli swój udział różni wielcy krytycy i profesorow ie, raczej o d p o rn i na m oje koncepcje poetyckie. N a przykład H elen V endler, czy mój b io g r a f - Barry Miles. M iłosz też przyjął zaproszenie i tak mi się zdaje, że wiersz „ D o Allena G insberga” pow stał specjalnie na to sym pozjum . O n tyle już napisał o mej poezji, że być m oże zapragnął oddalić się wreszcie od akadem izm u i p o ­ w iedzieć coś językiem poety. N a nieszczęście zachorow ałem , kłopoty z sercem , więc d o Kalifornii nie poleciałem , a za to leżałem w łóżku w N ow ym Jorku i pi­ sałem w stęp d o p o śm iertn eg o zb io ru wierszy K erouaca „P oem s All Sizes” dla wy­ daw nictw a C ity Lights. M: C zy prócz Miłosza, mógłbyś wym ienić innych polskieh poetów, którzy wywarli wpływ na B eat G eneration? Byliście bardzo oczytani, waszą zasadą, często to pow ta-

rzasz, było „otwarcie d rzw i percepcji”. C zy wśród waszych lektur znalazłyby się ja kieś polskie wiersze? G: Nic sądzę, za m ało było w tedy polskiej poezji w przekładach na angielski. C o d o nas docierało, to szło p rzez R exrotha, a o n brał z kolei o d M iłosza - tę fa­ scynację europejską k ulturą. R ów nież B urroughs w latach 30. spędził jakiś czas w Berlinie i w E u ro p ie W schodniej, w D u b row niku poślubił naw et pew ną Ż ydów ­ kę, by p o m ó c jej w ydostać się z E uropy. K erouac m ial w żyłach tro ch ę krwi fran­ cuskiej, a m oja ro d z in a w yw odzi się ze w sc h o d n io e u ro p ejsk ich Ż ydów . O d m łodości zaczytyw ałem się D ostojew skim , A pollinairem , Josefem A tillą... ale d o ­ p iero z początkiem lat 70. zaczęły d o nas docierać przekłady H e rb e rta i R óżew i­ cza. R ów nież g ru p a m oich przyjaciół p o 1968 r. utrzym yw ała kontakty z L ivin g Theatre G rotow skiego. T rzy lata w cześniej, w 1965 r. wybrałem się d o d o Polski, ale nie spotkałem tam p o etó w , których w iersze byłyby do stęp n e p o angielsku. M : Jak wtedy odbierałeś Polskę? O powiadano m i, że przed ja k im ś spotkaniem szu ­ kano ciebie po całej W arszawie, a ty siedziałeś w barze m lecznym ? G: W idocznie byłem głodny. Nie przyjechałem d o Polski jako oficjalny gość, ale jako turysta. D o tej p o d ró ż y nam ów ił m nie w M oskw ie W ozniesieński, który m iał sp o ro przyjaciół w śród polskiej inteligencji, ale zaledwie przybyłem d o W ar­ szawy i zajrzałem d o Z w iązku L iteratów , żeby dow iedzieć się co słychać, w padłem na D avida H alberstam a - dziennikarza z New York Tim es’a. A kurat szykował się d o m ałżeństw a z jakąś polską aktorką2, więc zaraz trafiłem w zupełnie inne śro d o ­ wisko: jego i jego przyszłej żony. Z robiłem to bez żalu, b o osoby, na jakie n a­ tknąłem się w Zw iązku L iteratów Polskich, nie były zbyt sym patyczne. M: B untow nicy nie byli wtedy m ile w idziani. G: M im o to jakimś cudem ud ało się zorganizow ać w ieczór autorski na U n i­ wersytecie W arszawskim . D o am fiteatralnej sali przybył całkiem spory tłum ek, trzy sta czy czterysta osób. Byłem już w tedy trochę tłum aczony na polski, robiła to zdaje się Teresa Truszkowska. Poza tym opublikow ano przekład „Skowytu” w jed­ nym z polskich pism em igracyjnych, trochę też krążyło w sam izdacie. T ak czy owak wiedzieli kim jestem i profesor, który prow adził spotkanie, pow iedział o m nie w ie­ le d o b re g o . N areszcie wszyscy byli b ard zo sym patyczni. Ale większość czasu by­ łem sam , w łóczyłem się p o W arszawie i po tynku w K rakowie i pisałem wiersze. M ogłem pisać, nie m usiałem m ów ić d o m ikrofonu. D w a z tych warszawskich w ier­ szy ukazały się w m oich zbiorkach - b ard zo je lubię, b o to takie m ałe m igawki, zapisy chwil. I tyle było m oich ko n tak tó w z polską poezją w owym czasie. Jak już m ów iłem , d o p iero w latach 70. pozn ałem w iersze H e rb e rta i R óżew icza, a także ich osobiście. Zaś w latach 80. założyłem z B obem R osenthalem , który fantastycznic um ie wyciągać pieniądze o d sponsorów , m ałą fundację dla polskich po etó w , aby m ogli przyjechać d o Am eryki i tro ch ę tam posiedzieć. Niewielkie pieniądze, ale zawsze coś. Barańczak nam d o rad zał, p o tem dołączyła się T ruszkow ska, B og­ dan Baran i ty. ■ Elżbieta Czyżewska (wszystkie przypisy Grzegorza Musiała).


K W A R T A L N I K IA RTl Y S T Y C Z N Y

M: Robiłeś to tylko dla polskich poetów P G: N ic tylko, rów nież dla karaibskich, latyno-am erykańskich, hinduskich, ch iń ­ skich, tajw ańskich... Przyjazdow i każdej grupy tow arzyszyła konferencja literac­ ka i seria sp otkań autorskich. Ale jeszcze nie skończyłem o w ierszu M iłosza. B ardzo żałow ałem , że nasze spotkanie w Kalifornii nie do szło d o skutku, więc on mi ten w iersz przysłał p o cztą, już p rzetłum aczony na angielski. Byłem poruszony jego bezp o śred n io ścią... tą prostą deklaracją: „p rzeg rałem ” . W buddyzm ie przy­ znanie się d o przegranej jest oznaką geniuszu, d ow odzi pełnej otw artości. Że nic jest się zamkniętą kulą z żelaza. Zapew ­ nie wielu ludzi stać na przyznanie się TIIL-: P O C K E T P O E T S S E R I E S d o klęski... ja też się d o niej przy zn a­ ję. Nic zrobiłem w życiu w szystkiego, co zamierzałem. Każdy rozum ny czło­ wiek musi tak czuć, to nie jest żadna poza. C zy ty nie odczuw asz tego? M : O dczuw am . G: Prawda? Ż e nie wykonałeś tego, co zam ierzałeś d o tej chwili? Że zro b ił­ AND OTHER POEMS byś więcej, gdybyś d o k o n ał rzeczyw i­ stego wysiłku w ew nętrznego? M: Zapewne. G: Widzisz? P rzyznanie się d o klęski Introduction by to deklaracja o charakterze uniw ersal­ nym . N a to m ia st p rz esad z o n a zdaje William Carlos Williams mi się w iara, jaką M iłosz w e m nie p o ­ kłada. O tylu spraw ach nic ja d ecy d o ­ w ałem , to nie był w ynik m ojej siły NUMBER 1OUR w ewnętrznej. T o b y ło ... czy ja w iem ... Trzydzieste wydanie Skowytu", City IJfjbfs, 1980. m oże to, że byłem hom oseksualistą... że otw arcie przyznałem się d o tego w p o ez ji... Tyle rzeczy działo się przy p ad k iem ... na przykład „S kow ytu” nic p i­ sałem po to , by go opublikow ać. N apisałem go dla sam ego św iadectw a. K rótko p rzed tem stw orzyłem wiersz o tym , jak we śnie odw iedzam Joan B urroughs i ona opow iada mi o naszych przyjaciołach. W ysłałem go R exrothow i, a ten m ów i: „110 n o , aleś w alnął akadem icki kaw ałek... piszesz jak stu d e n t anglistyki, niczego się nie nauczyłeś” . B ardzo się tym przejąłem - że nigdy nie będę p o etą, że nigdy nie stw orzę czegoś napraw dę now atorskiego. U siadłem więc ze słow am i: „o .k ., sko­ ro nie będę p o etą, niech przynajm niej napiszę coś, co lubię i czego nikom u nic b ędę m usiał pokazyw ać i pytać się, czy to poezja czy nic” . T ak pow stał „S kow yt” - bez najm niejszego zam iaru, by zaistnieć publicznie, naw et bez p o trzeb y , aby to był wiersz. D lateg o jest d o b ry - bo nie m a w nim założenia. T o co d o b re , o k az u ­ je się p o tem . M: Mówiłeś m i, że pisałeś g o m ając w głow ie Kerouaca.

HOWL

ALLEN GINSBERG

9

G: Stale m iałem w głow ie K erouaca, nie tylko w tam tej chwili. W łaściwie pi­ sałem „S kow yt” dla niego - chciałem m u pokazać, że też potrafię być sp o n tan icz­ n y ... Z araz p o te m zapakow ałem rękopis „S kow ytu” i wysłałem Jackow i, a o n go dal d o przeczytania sw em u przyjacielow i, Johnow i Clelanowi H olm esow i, u k tó ­ rego wsiąkł na wiele lat. D o p iero w 1980 roku, k ró tk o przed śm iercią, H olm es o d nalazł go w swych papierach i odesłał. M: K tóra konkretnie książka K erouaca wywarła na tobie takie w rażenie? G: W szystko co napisał. Ale dw ie książki szczególnie: „W D ro d z e” i „W izje C ody’ego” . Pierwszą napisał w postaci jed­ nego d ługiego zdania, spontanicznie, na rolce papieru dalekopisowego. Aku­ rat d o niego w padłem , gdy to w szyst­ ko tw orzył i nadziw ić się nie m ogłem , że tak pisze wszystko, co mu przycho­ dziło d o głowy. Ale to był plan, Kerouac wcześniej wszystko sobie dobrze poukładał. W iedział, o co m u chodzi i tw orzył w ed łu g ch ronologii, p o słu ­ gując się rozm aitym i w ątkam i i p re ­ cyzyjnie przeplatając je detalam i. Pisał tak, jak m uzyk pisze patyturę - jego p atyturą był blues, im prow izow any, ale w tłoczony w stru k tu rę, której się przestrzega - b ard zo jasną stru k tu rę, racjonalną i uzasadnioną. Zaś „W izje C o d y ’e g o ” to już w o g ó le wielkie d zieło , tak w ielkie, że w pierw szej chwili nie potrafiłem g o zrozum ieć. Byłem w tedy czymś w rodzaju jego agenta literackiego, to znaczy p ró b o wałem wciskać wydawcom książki K erouaca i naw et m iałem już jeden kontrakt z ja­ kąś niewielką firm ą na opublikow anie „W d ro d z e ” . B eznadziejny, b o pojęcia nie m iałem o tej robocie, ale przynajm niej była wreszcie szansa, że „W d ro d z e ” uka­ że się drukiem . N atom iast „W izje C ody’eg o ” były czymś już poza jakąkolwiek ch ro ­ nologią narracyjną, w niczym nie przypominały poprzedniej książki. Były serią epifanii, zapisem chwil w z m o ż o n eg o odczuw ania C ody P om eray’a - bo h atera inspirow a­ n eg o postacią naszego w spólnego przyjaciela, Neala Cassady. Cassady też był zresztą pierw ow zorem D eana M oriarty’e g o z „W d ro d z e ” . W ięc te w izje, czy ep i­ fanie, pojawiają się w książce tak, jak następują kolejno w w yobraźni pisarza. I Kero u ac zapisywał to w notesie, całe serie. N a przykład co czuje idąc 3 A venue L, albo gdy w pada d o jakiejś kafejki w N ow ym Jorku, albo d o fryzjera w slum sach i gada z alkoholikam i, albo idąc L aram er S treet w slum sach D enver, albo grając w bilarda, rów nież w D enver, bo jeździł tam spotykać się z C assadym . W ięc ta

10

KWARTALNIK

IA R T I Y S T Y C Z N Y

książka była p o p ro stu łańcuchem takich wizji i nie przypom inała niczego, co d o ­ tąd napisano. Przynajm niej d o 1952 r., b o o tym okresie m ow a. T o te ż m oją pierwszą reakcją było przerażenie - jak to sprzedać?! Jack b ard zo się tym przejął. N ależałem d o ostatnich o só b , z którym i w o góle utrzym yw ał k ontakty, bo był b ar­ d zo sam otniczym typem , a tu ja m u m ów ię „ n ie” ! Przysłał m i b ard zo gorzki list i zro zu m iałem , jak g o zraniłem . N atychm iast udałem się d o nieg o i jeszcze raz przejrzałem tę powieść. N agle m nie olśniło - przecież zaczynając tę rzecz, Kerouac celow o oczyścił się z jakiegokolw iek w stępnego założenia! W zgardził jakąkol­ wiek stru k tu rą pow ieściow ą, napisał rzecz, która dzieje się tylko w jego głow ie. To jego umysł jest b o h aterem tej pow ieści, a nie jakieś zew nętrzne w ydarzenia, podległe tyranii kalendarza. „W izje C o d y ’e g o ” są olśniewającą im prow izacją, o d e ­ graną wspaniałym językiem ... to trochę „M o b y D ick” M elville’a - choć te jego kadencje, czy raczej hiperbole, bardziej przypom inają mi wcześniejszą powieść M e ­ lville’a, jeszcze sprzed „M o b y D icka” - „P icrre, o r the A m biguities” ... W yśm ie­ nity kawałek prozy, zupełnie nieznany. P otem , w 1954 czy 55 roku, Kerouac stworzył „M exico C ity Blues” - zb ió r wierszy, które p o d o b n ie potrafiły porw ać czytające­ go uczuciem czystego w yzw olenia. M ieszkał sobie w M eksyku, na dach u d o m k u przy jakiejś b o cznej uliczce, wstaw ał, pil ranną kawę i wypalał skręta m aruhuany. N astępnie zapełniał stroniczkę notesu w szystkim , co w padło m u d o głow y i co pulsow ało jakim ś w ew nętrznym rytm em . T ak pow stał zb ió r dw ustu czterd ziestu dw u wierszy, k tó re wywarły olbrzym i wpływ na innych poetów : np. na C reeley’a, Snydcra, W halena, M cC lu re’a i oczywiście m nie. Z nacie to? R ic h a r d C hetw ynd: Z n a m . A le zdaw ało m i się, że w tytule byl umieszczony j a ­ kiś num er. G: Nie byl. T ylko „M exico C ity Blues” . Ch: P am iętam wiersz 242. G: T o nie są w iersze, to chorusy. O statn i brzm i tak: dźw ięk w tw ojej głowie jest pierw szym dźw iękiem , który zaśpiewałbyś, stojąc przy kasie z zupełną pustką w głow ie. W łaśnie tak zapisane są te strofy: czysty, naturalny dialog z sam ym so ­ bą. Po p ro stu oszalałem na ich punkcie - to była w olność. W którym ś liście, z 1954 czy 55 ro k u , K erouac napisał mi (dyskutow aliśm y o G arym S nyderze, b ar­ d zo d o b ry m , zdyscyplinowanym poecie, piszącym trochę p o d P o u n d a lub Williamsa): „gadacie sobie, chłopaki, o tym , jakimi to poetam i jesteście, b o piszecie te swoje krótkie linijki, a m nie, który pisze olbrzym im w ersem , czasem długim jak rozdział, naw et nie uważacie za p o e tę ” . T o praw da, to widać na 120 stronach „W izji C o ­ d y ’e g o ” , gdzie p o eta w ędruje z notesem jak m alarz ze swym szkicow nikiem i ro ­ bi b ły skaw iczne p o rte ty w ystaw sk lep o w y ch , o d b lask ó w sło ń ca n a karoserii sam o ch o d u , dokładnie na błotnikach, albo p o rtre tu je odbicie sam o ch o d u w oknie wystawy i dalej o d b icie świateł skrzyżow ania. R o b ert D u n can , k tó rem u w 1954 r. przyniosłem w San Francisco ten rękopis, nie posiadał się ze zdum ienia, że ktoś m o że zapisać dw adzieścia stro n tylko o refleksach słońca na karoserii sam ochodu. Dwadzieścia stro n , a w tym ani fragm encik nie jest zbędny, wszystko gra, w ew nętrz­ nie zw iązane, nie tracąc zarazem charakteru u lo tn eg o szkicu. Szkicu, który sam

m ógłbyś stw orzyć, gdybyś tak sam o dokładnie przyglądał się szczegółom i je an a­ lizował. T o było z jednej stro n y skom plikow ane, kubistyczne, a zarazem z innej, b ard zo prostej perspektyw y - k o h eren tn e i uzasadnione. W ięc im prow izacja, gra w yobraźni, ale zdyscyplinow ana naturalnie dziejącą się chw ilą - coś, co m nie naj­ bardziej interesuje. Kiedyś K erouac opisał mi jeden ze sw oich „ m o m e n tó w m i­ tycznych” : był taki przed b eb o p o w y saksofonista L ester Y oung i Jack trafił na jego k o n ce rt w H arlem ie, gdzie często bywał. L ester właśnie grał „L ady Be G o o d ” , to znaczy jed en pasaż z „L ady Be G o o d ” w 61 odm ianach. Każda następna w yrasta­ ła z p o p rzed n iej, w zbogacając ją i rozw ijając w coś ekstatycznego, co w końcu d o ­ p row adziło słuchaczy d o transu czy jakiejś telepatii, d o zb io ro w eg o szczytow ania. Takie opow ieści K erouaca, jego tw órczość, n o i oczywiście blues - były inspiracją dla nieom al każdego w ersu „S kow ytu” . M o m e n t praw dziw ego tw orzenia to p o ­ zw olić, aby myśl sw obodnie p rzebiegała z m ó zg u d o ram ienia i pióra w d łoni. Bez ż ad n eg o w cześniejszego założenia - tylko w tedy każdy m o m e n t twej myśli jest m o m en tem zapisu, co w końcu d o p ro w ad za d o szczytow ania, jak w tych im p ro ­ w izacjach saksofonow ych w okół jed n eg o te m atu . M oim tem atem był przede wszystkim K erouac... chciałem go zadziw ić... więc gdy po dw ó ch -trzech ty g o ­ dniach m aszynopis był gotowy', wysłałem m u g o , sobie zatrzym ując kopię, żeby m iał k o n tak t z oryginalnym zapisem . O dpisał m i, że w iersz ow szem , ow szem , ale d laczego ciągle w ym iguję się, uciekam przed słow am i, zam iast iść za myślą dalej i dalej, nie cofać się. M yślę, że m iał sporo racji. M: T ak powstał „Skowyt”, którego, ja k mówisz, nie chciałeś opublikować. A le opu­ blikowałeś. G: Ani p rzez chwilę nie m yślałem , żeby g o opublikow ać! Rexroth m nie zjechał i to wystarczyło. Pisząc „Skow yt” nie czułem , jakbym pisał wiersz, ale był to czy­ sty zapis pisania. Nie m iałem zam iaru ścigać się z innym i poetam i i tylko pow tarza­ łem sobie „o to siedzę i zapisuję pisanie” . W ten sposób m ogłem robić co chcę. Prawdę m ówiąc, pierwsze wersy zapisałem pierw otnie w formie Williamsowskich triad - w zo­ row ane na jego późniejsze w ierszach z „ T h e D esert M usic” . D opiero przy drugiej stronie porw ał m nie od d ech i dalej pisałem jak K erouac - wielkie wersy, o d łu g o ­ ści całych ustępów . Każdy prawie dokładnie odpow iada długości odd ech u . A gdy już napisałem co chciałem , m oja dziew czyna zaproponow ała m i, że to przepisze na maszynie i właśnie taki oczyszczony m aszynopis posłałem K erouacow i. U m ie­ rałem z ciekawości, jak zareaguje na to , że stw orzyłem coś dokładnie w edług wska­ zów ek, których mi kiedyś udzielił. A było to jeszcze w latach 4 0 ., na Long Island, gdzie w tedy mieszkał. Posadził m nie przy m aszynie i pow iedział: „teraz wyjmij n o ­ tes i przepisz na papier słow o w słow o to , co m asz w notesie. Nic nie zm ieniaj, pisz d o kładnie to , co tam m asz. 1 p atrz, na p ew no są lepsze w tej postaci, niż w tej, k tó rą chciałbyś im nadać” . M iał sto p ro c en t racji, b o w szkicow niku m iałem w te ­ dy zan o to w an e wiersze, którym zam ierzałem nadać form ę rym ow aną. T o , co n a ­ pisałem na m aszynie było o niebo lepsze, bo było bezpośrednie. N o w ięc posłałem m u „Skow yt” i byłem pew ien, że na tym koniec. N ie zam ierzałem nic więcej ro ­ bie. Zw łaszcza że były tam fragm enty o pokrzykujących z radości facetach „p ie­

12

KWARTALNIK

IA R Tl Y S T Y C, Z N Y

przonych w tyłek p rzez pięknych m arynarzy” czy coś w tym rodzaju i na pew no nic zależało mi na tym , aby wziął to w ręce ktoś z mej rodziny. P o n a d to niczego tak nie pragnąłem , jak być w olnym , pisać to , co chcę i tak w idzieć, jak w idzę. M niej zależało mi na wydawcy, niż na sw obodnej grze na klawiszach m aszyny d o pisa­ nia, na im prow izacji, na nieskrępow anym zapisie teg o , co ro d zi głow a. G dybym miał m artw ić się, co na to pow ie m ój czytelnik, prędzej czy później uległbym p a­ raliżowi. Spotyka to wielu pisarzy. Po tyg o d n iu , dw óch pisania czułem , że to , co rodzi m oja myśl jest coraz lepsze i nadal nie było we m nie pragnienia, by to o p u ­ blikować. W ted y nie inałem jeszcze w ydanej ani jednej książki - to znaczy m ia­ łem to m ik w m aszynopisie pt. „E m p ty M irro r” , który posłałem F erlinghettiem u: trochę wierszy o krótkim wersie, ze w stępem W .C . W illiamsa (zresztą im itujących jego styl „im agizm u obiektyw istycznego” ). T eraz otw ierają o n e m oje „P oezje ze­ b rane” . Jednak m im o rekom endacji W illiamsa, F erlinghetti zjechał je, ale za to o d ­ wiedził m nie R obert D uncan, którem u bardzo się podobały. A przyszedł powiedzieć to osobiście, b o ja m u też się p o d o b ałem . M ieszkałem już w tedy, w 1954 r., w San Francisco przy N o rth B each, naprzeciw ko w ydaw nictw a C ity Lights, w h o ­ teliku, który praw ie nic nie kosztow ał. Sześć dolarów na tydzień, św ietny pokoik. I m iałem rozw ieszone na ścianach myśli K erouaca, dotyczące tw o rzen ia - to są teraz jak gdyby fu n d am enty now oczesnej prozy, jej głów ne zasady. N p. G en iu ­ szem jesteś przez cały czas; N ie zapom inając o słowach, w yraźniej spostrzegaj obraz; K a żd y dzień jest w tw ej głow ie świętym przedstaw ieniem . Z asadniczo były zb liżo ­ ne d o teg o , co w bardziej rozw iniętej form ie głosił wcześniej D uncan czy C h ar­ les O lso n , ale K erouac w padł na to oryginalnie, p o sw ojem u, p rzez P o u n d a i G ertru d ę Stein. W ięc D uncan w szedł, o d d ał m i m oje w iersze, a ja w łaśnie w sta­ łem z łóżka w sam ych spodenkach. Przeniósł w zrok na w ypracow anie z K erouaca nad m oim łóżkiem i głośno zaczął czytać. I p o tem pow iedział: „gdy przejdę przez p o k ó j, to znaczy, że TA K przeszedłem przez ten pokój i nie m ogę nic odm ienić w tym , JAK p rzeszedłem p rzez ten pokój. T ak sam o gdy napiszę coś w notesie, nic m ogę ju ż nic zm ienić w tym , JAK to napisałem . TA K to napisałem w n o te ­ sie” . I jeszcze - że bardziej interesuje go sam proces um ysłowy w trakcie pisania, niż p ro d u k t. T o jakby Jovce’a w „W ork in P rogress” . .. 3, coś napaw ającego o tu ­ chą, co wyzwala tw órcę z tyranii popraw ek. W iele lat później, w latach 60. sp o ­ tkałem się zn ó w z D u n can em na jakim ś kolokw ium i w róciliśm y d o tam tej sceny. W yznał mi, że o g ro m n ie się przejął cytatam i z K erouaca. P am iętał też, że nieźle w yglądałem w sam ych spodenkach i liczył na mały rom ans. M: Świetnie, Allen. A le czy w końcu dowiemy się, ja k doszło do publicznej prezentacji „Skowytu”. G: G dy był w zasadzie gotow y, w yjechałem z San Francisco z G regorym C o r­ so i P eterem '1 d o M eksyku, zobaczyć się z K erouacem . Jechaliśm y sam ochodem p rzez cały ten sm o g Los Angeles, nieskończone m ile olbrzym ich zakładów a z o ­ tow ych i naftow ych, fabryk elektronicznych i sam olotow ych... pojęcia nie m iałem , 1 pierwotny tytuł „Finnegan's Wake” Joyce’s * Peter Orlovsky

13

że takie piekło tam istnieje. T o był oso b n y , zam knięty świat gigantycznej p ro d u k ­ cji zbrojeniowej, większy niż m ógłbym to sobie wyobrazić wraz z Disney’em. W prost nie m ogłem uwierzyć w łasnym o czom i w końcu pow iedziałem : „m y teg o nigdy nie pok o n am y , ale to po k o n a świat i cal;} poezję św iata” . Pam iętam ten m o m en t, czystą w izję, straszliwe olśnienie, jed n o z tych, które zapisywał K erouac. N agle p o ­ czu łem , fizycznie, p o tw o rn ą n iepokonaną po tęg ę przem ysłu, te m iliardy dolarów m arnow ane na to , żeby robić w ojny. W ow ym czasie R exroth rozglądał się za ja­ kąś grupką m łodych p o etó w , żeby urządzić im spotkanie. I zw rócił się d o m nie, b o znal m aszynopis „E m pty M irro r” i w iedział, że piszę now e rzeczy. P oza tym m iał wielki respekt dla W illiamsa. R exroth prow adził do m otw arty, przyjm ow ał w środy czy piątki, nie pam iętam , w każdym razie bywałem tam i kiedyś p rzy ch o ­ dzę, a tu K erouac siedzi i popija, i jest Cassady, a ja byłem z O rlovskym , p o z a tym przyprow adziłem K ennetha P atcheta, któ reg o spotkałem p o d ro d z e, całkiem przy­ padkow o na N ortli B each, a znaliśm y się, b o mi pożyczy! Blaise’a C endrarsa „ P ro ­ se du T ran ssiberien” ...W ięc już byliśmy sporą grupką i R exroth spytał m nie, czy nie zorganizow ałbym dla nas jakiegoś spotkania. A m oże poprosił M cC lure’a, k tó ­ ry z kolei zw rócił się d o mnie..? W każdym razie to m nie R exroth kazał p rzek o ­ nać d o sw ego pom ysłu jeszcze jed n eg o p o etę, m ieszkającego w Berkeley, na co chętnie przystałem , b o jestem zw ierzęciem stadnym . W ysoko dzierżę hasło d aw ­ nych działaczy zw iązkowych: „W jedności siła” . Na pew no je znacie. Am erykę też stw orzyła idea ludzkiej solidarności - chociaż p o e to m akadem ickim takie pojęcie przyjaznej współpracy jest głęboko obce. Byłem przekonany, że nasza grupa - uczniów W illiam sa, anarchistów i buddystów , skłóconych z establishm entem - sama prosi się o jakieś silne więzi przyjaźni. Że p ow inna pom agać sobie, a nie kłócić się i w spółzaw odniczyć, chętnie udałem się więc d o G ary’eg o Snydera, b o 011 był tym p o etą m ieszkającym w Berkeley. Pokazał mi m nóstw o wierszy napisanych uryw a­ nym w ersem . Miały form ę otw artą, jak u W illiamsa i zaraz okazało się, że on też spotykał się z W C W , a także jego przyjaciele-poeci: Philip W halen i Lou W elch. Poznali g o tro ch ę później ode m nie, w 1952 r., w czasie kiedy W illiams odbyw ał wielkie to u rn ee p o kraju. Wywarł na nich wielkie w rażenie - ta jego zachęta, by pisać językiem p o to czn y m , stosując rytm y zwykłej m owy i wplatając w to o b ra z ­ ki z co d zien n eg o życia i żeby nie dbać o zasady tradycyjnej strofy, a pisać krótkim w ersem , w słuchując się we własny codzienny język. Byłem w strząśnięty, że oprócz nas istnieją inni, też b ezpośrednio zarażeni W ilłiam sem . I zaraz p o tem p rz e p ro ­ w adziłem się d o Berkeley, d o małej chatki opisanej w jednym z m oich wierszy. K tóregoś z tam tych dni stałem z K erouacem na przystanku tram w ajow ym , bo w te­ dy jeździło się tram wajem przez m ost d o Berkeley, a tu idzie Snyder odebrać z tram ­ waju sw ego przyjaciela. I w krótce już staliśmy na przystanku we czterech: Kerouac, S nyder, Philip W halen i ja. K erouac wdał się natychm iast w rozm ow ę ze Snyderem o bud d y zm ie, b o od jakiegoś czasu zajm ow ał się sutram i buddyjskim i: mahajaną, henjaną i katajaną i Snydera po prostu zwaliła z nóg wiedza Kerouaca. A Kerouac nie posiadał się ze szczęścia, że wreszcie spotkał kogoś, kto m edytuje i czyta w ory­ ginale teksty japońskie i chińskie, więc zaraz się zaprzyjaźnili. N iebaw em dołączył

14

KWARTALNIK

IA RTl Y S T Y C Z N Y

jeszcze jed en p o eta, k tó ry w łaśnie przeprow adził się d o San Francisco, a k tó reg o poznałem jeszcze w Nowym Jorku w 1948 r. - Philip Lam antia. Jako dzieciak w wie­ ku 14 lat uciekł z d o m u w San Francisco, aby wylądow ać w now ojorskiej redak­ cji View M agazine. W ydawali go w tedy, o k o ło 1944 r., dwaj przyjaciele W illiamsa - C harles F o rd i P arker Tyler. U trzym yw ali bliskie kon tak ty z niektórym i francu­ skimi surrealistam i, którzy w czasie w ojny szukali schronienia w N ow ym Jorku: z M anem Ray’cm , D uch am p em , chyba też z B retonem , choć nie jestem pew ien czy on tam byl. I w takim tow arzystw ie wylądow ał ten czternastoletni R im baud z San Francisco, który sypiał na p o d ło d ze w redakcji i pisał wiersze. Jeden z nich przeczytałem w 1945 r. w View M a g a zin e - a m o że w VVV, b o było naów czas jeszcze d ru g ie, szalenie eleganckie pism o dla surrealistów , publikujące M attę, M ag ritte ’a i różnych tak ich ... W ciąż pam iętam pew ien jego w ers, pow tarzający się w w ierszu jak refren: „na dnie jeziora, na d nie jezio ra” ... E cho R im bauda, „salo­ nu na dnie jezio ra” z „Ilum inacji” , a m oże „S ezonu w piekle” . W ięc Lam antia ja­ ko p iąty zasilił n aszą g ru p ę p o e ty c k ą , składającą się ze S n y d e ra , W h a le n a, M cC lu re’a i m nie. Szósty - K erouac - odm ów ił w ystąpienia na scenie, ale miał być na w idow ni z P eterem O rlovsky’m i m asą p o etó w z m niejszych g ru p i grupek poetyckich, o d lat zaludniających Z ach o d n ie W ybrzeże. W szyscy on i przyjęli na siebie nazw ę San Francisco Renaissance, choć S nyder i W halen właściwie byli z P ó łn o cn eg o Z ac h o d u . N iezw ykłe tow arzystw o: buddyści, anarchiści, naturaliści, badacze lasów tropikalnych, członkow ie ru ch ó w pacyfistycznych z II W ojny Światowej, W illiam E verson czyli B rat A n to n in u s,5 także alpiniści - jak R exroth, który się wspinał po górach. W śród m nóstw a rozm aitych zajęć, R exroth tru d n ił się rów nież przekładam i z literatury chińskiej i japońskiej, nasiąkali więc też ku l­ turą W schodu. Szalenie barw na, urozm aicona społeczność, stanow iąca altern aty ­ wę dla N o w eg o Jo rku. D latego i ja przybyłem d o San Francisco - z m aszynopisem „ O n th e R o ad ” K erouaca, m aszynopisem „Junky” B urroughsa i m oim własnym , by szukać wydawcy, b o w N ow ym Jorku wszyscy odm ów ili. Łącznie z m oim i k o ­ legam i z U niw ersytetu C olum bia, którzy tym czasem stali się wielkim i re d ak to ra­ m i, jak Jason E p stein pracujący w R a n d o m House, czy Louis Sim pson. S kupiło się w okół nich b ard zo w pływ ow e now ojorskie środow isko i choć d o b rz e znaliśm y się z uczelni, różnił nas stosunek d o literatury. Brakow ało im artystycznego luzu, ich ideałem literackim był bezbłędnie zbu d o w an y esej. B ardzo inteligentni, ale b ra­ kow ało im otw arcia. N a przykład szaleli za S artre’m , a pojęcia nie m ieli, że był wy­ bitnym ćp u n em . Zw racając mi m aszynopis „Ju n k y ’ e g o ” , E pstein pow iedział: „gdyby to napisał W inston C hurchill, to m ogłoby być ciekawe, ale nie napisał, więc ciekawe nie jest” . M: W ypisz-w ym aluj niektórzy studenci W riters’ Workshop Uniwersytetu Iowa. G: W szędzie takich znajdziesz, na pew no w Polsce też. N o i w 1953 r. zakoń­ czyliśmy nasze w spólne zam ieszkiw anie w N ow ym Jorku - B urroughs w yprow a­ d ził się d o T an g ie m , a ja d o San Francisco zabierając ze sobą „W izje C o d y ’e g o ” * Everson byl p rze/ jakiś czas w seminarium ś\v. Alberta zakonu Dominikanów.

15

Kerouaca i trochę jego rzeczy w ręk o ­ pisach. W San Francisco była wtedy m a­ sa m a ły c h p ism i w y d a w n ic tw otwartych, ciekawych nowości i zjawisk kultury alternatywnej. Utrzymywałem się z pracy w firmie marketingowej, na­ w et m iałem swój pokój z sekretarką... Z ostałem specjalistą o d prania m ó ­ zgów , reklam ow ałem środki piorące m ózg. N o więc odbył się w ieczór a u ­ torski i K erouac pow iedział, bo znał „Skow yt” , żebym g łośno odczytał ja­ kiś fragm ent. „P ow inieneś to p rz e ­ Przed księgarnią wydawnictwa City Lights, San Francisco 1055 r.: czytać” , pow iedział, „ to jest bardzo Hab Donlon, Neal Cassady, Allen Ginsberg, Robert La Vigue i Law­ rence Ferlinghetti. For. Archiwum J C .A * ciekawe, d u ż o ciekawsze od tw oich wierszy” . O n nie uw ażał „S kow ytu” za w iersz, zresztą ja też, jakie to m a znaczenie, czy tak to zwać czy inaczej. Interesow ał m nie zapis, jak u G ertrudy S te­ in - zapis pisania. Jakiś czas potem tybetański lam a, C hogyam T ru n g p a sfo rm u ­ łował swe słynne „pierw sza myśl jest najlepsza” . Pisanie jest tylko zapisywaniem myśli, „przepisyw aniem św iadom ości” , taka jest klasyczna tybetańska tradycja. K ultura Z ac h o d u uw aża za barbarzyństw o coś, co jest klasyczną m ądrością T y b e­ tu , kultury o ileż bardziej w yrafinow anej. Czy to nie śmieszne? Przeczytałem więc kaw ałek „Skow ytu” , choć nie był o n jeszcze całkiem ukończony. Ale byłem na ra u ­ szu, d o teg o publiczność m nie zachęcała i w końcu zdecydow ałem się. Świetnie poszło. U tw ory pozostałych też św ietnie wypadły. T o , co w tedy czytali, przet rw a­ ło w literatu rze, a niekiedy stanow i kanon tw órczości każdego z nich. Snyder o d ­ czytał p o em at „B erry Feasts” , W halen - „S o u r D o u g h M o u n tain L o o k ” , wiersz o strażnicy w górskim lesie, o w ypatryw aniu pożaru latem , z m nóstw em bu d d y j­ skich odniesień. M cC lure odczytał wiersz ekologiczny, o zabijaniu wielorybów a Lam antia - prócz sw oich, rów nież w iersze sw ego przyjaciela, który brał peyotl i zm arł w M eksyku. M istrzem cerem onii, czy raczej kapłanem był R exroth, który nie czy­ tał, a w b ard zo przyjem ny sposób przedstaw iał każdego z nas. N azajutrz d o sta ­ łem teleg ram o d F erlin g h ettieg o , zapytujący, czy nie chciałbym opublikow ać „S kow ytu” . W ygłupiał się parodiując słynne zdanie E m ersona z listu d o W hitm ana: „na p o czątek pragnę pogratulow ać Panu oszałam iającej kariery” . Pytał, kiedy m ógłbym dostarczyć m u m aszynopis. Ale on jeszcze nie był skończony, jeszcze go m iałem w rozsypce, więc nie dałem . Przy m iesiące później odbył się nasz d ru ­ gi w ieczór autorski w Berlekey i tam p o raz pierw szy przedstaw iłem kom pletny „S kow yt” . Przeczytałem też „A m erykę” , „D o m ek w Berkeley” i „S utrę sło n ecz­ nikow ą” . Snyder przedstaw ił tro ch ę now ych, dojrzalszych wierszy, także W halen przedstaw ił now e, ciekawe rzeczy, a M cC lure zaprezentow ał wiersz eksperym en­ talny, składający się z pow tarzanego słowa: „Światło, Światło, Światło, Światło, Świa-

16

KWARTALNIK

lARTlY S TY C Z N Y

tło ” . D o b rz e p oszło. N iedaw no wy­ szukiwałem nagrania z moich dawnych odczytów i k o n certó w na p rz y g o to ­ wywaną d o w ydania płytę kom p ak to ­ wą, i w śród starych nagrań - od 1948 roku d o o statn ich , z Philipem Glassem , k o m p o z y to re m - trafiłem na tam te taśm y z naszego d ru g ieg o w ie­ czoru w Berkeley. Z nalazłem cieka­ w ostkę - głos profesor A nn C harters, później biografa K erouaca i eksperta od literatury Beat G en eratio n - k tó ­ ra przyszła na nasz w ieczór z P eterem O rlovsky’m . T o byl wspaniały w ie­ c z ó r, n aw iązały się w te d y w ielkie i trw ałe przyjaźnie*. W ięc „Skow yt” był gotów, choć nadal nic całkiem. Mia­ łem przy g o to w an ą jeszcze ostatnią, czw artą część „Św ięty, Św ięty” , k tó ­ rą chciałem dołączyć, a R exroth na to: „ojej, m asz to przecież g o to w e, co ty kom binujesz, p o co ci to , zostaw jak jest, nie ulepszaj, bo p opsujesz” . T ak mi d o końca d okuczał. M aszynopis u k o ń czo n eg o „Skow ytu” dałem Fer-

_______________________________________

linghettiemu, dołączając wiersze Z OStat-

Allen Giitsbei^iAiin Oiartersna h/ist lOtb Street, Nowy Jork 1970 r.

• i



•„

,

Fot. Archiwum „K.A.*

nich miesięcy, oraz parę wcześniejszych z „E m p ty M irro r” , k tóre p odobały się W illiamsowi. N o i w tedy pojaw iło się pytanie: skoro książka m a się ukazać, co zro b ić z ojcem? Po p ro stu w łożyłem jeden z egzem plarzy m aszynopisu d o k o p er­ ty i wysłałem m u - bo m iałem już 50 kopii. C reclcy przepisał to na m aszynie, a ż o ­ na Rexrotha odbiła na powielaczu. Porozsyłaliśmy je różnym ludziom w kraju: jeden poszedł d o W illiamsa i on zaraz napisał w stęp, inne d o ludzi, których po prostu lubiłem , albo d o m oich daw nych w ykładow ców z C olum bii, np. d o Lionela Tri 1linga, który odpisał, że to o k ro p n e i nu d n e. List, który w krótce otrzym ałem od m o jeg o ojca, dołączyłem d o w ydania z 1968 r., o p a trz o n e g o licznym i przypisa­ mi - wielkiej niebieskiej książki zawierającej facsimile rękopisu i kolejnych jego w er­ sji, a także listy o d P o u n d a, W illiam sa, T rillinga, R icharda E b erh ard ta, m oje listy

Thomas Parkinson, autor fundamentalnej antologii „Casebook on the Beat Generation” tak opisuje tamten wieczór: „Ich występ w Six Gallery byl prawdziwi) eksplozji). O dtąd życie kulturalne nad Zatok) zaczęło dzielić się na «sprzed» i «po eksplozji® (...) Oczywiście nie obyło się bez wpadki (...) Mike McClure popełnił niebywa­ le nudny poemat, w którym bez końca powtarza się tyłko jedno słowo «świat!o». Gdy to czytał strona po stro­ nie, publiczności ubywało. Skończywszy spytał Jima Mamiona, czy mu się ten wiersz podobał. 'Owszem, niek­ tóre fragmenty...» uprzejmie odparł Jim” (w: Best Miiids. A Tribute to Allen (iiusbern. Nowy Jork 1986).

17

d o nich, m ój list d o poety Jo h n a H o llan d era, którem u „Skow yt” się nie p o d o b ał, a także kopie d o k u m en tó w z procesu i utw ory, które były najw ażniejszym i inspi­ racjami dla „S kow ytu” : A rtauda „ P o u r en finir avec le Ju g em en t de D ieu ” , S hel­ leya „O de to die W est W ind” , H arta Grane’a „Adantis” , Christophera Smarta „Rejoice in the L am b” , W .C. Williamsa „Pure P roduct o f America G o Crazy” z tom u „Spring and All” ... co jeszcze..? B retona „Free U n io n ” i myślę, że włączyłem coś Kurta Sw itzera. T o przedziw ne, on jest kom pletnie nieznany. Wielki artysta i poeta. Sły­ szeliście o nim? Ch: Nazwisko, nic więcej. G: Z m arł w Anglii w czasie w ojny. W H e id e lb e rg u 7 jest m uzeum jego im ie­ nia. Napisał „Prim i T itti” , ciekawy w iersz w form ie „piram idalnej” , którą w yko­ rzystałem w „Skow ycie” w części zaczynającej się: „jestem z to b ą w R o ck lan d ...” , a także w „K adyszu” . O jciec odpisał m i, że m ój u tw ó r jest naładow any energią, jest ciekawy, p o d o b a m u się i że podziw ia m oją zdolność im prow izacji i w yobraź­ nię. „Skow yt” jest pełen au ten ty zm u i gratuluje mi g o , w końcu sam jest poetą. Jedynie byłoby m iło, gdybym używał m niej w ulgarnych w yrażeń. I tak przełam a­ liśmy barierę, głów ną barierę m iędzy nam i. W reszcie p oczułem się w olny i m o ­ głem „S kow yt” opublikow ać. Cała ta opow ieść jest po to , by podkreślić, że po pierw sze „S kow yt” nie pow stał jako w iersz, a po dru g ie - że m iał być d o szufla­ dy. N ie, żeby pokazyw ać g o św iatu, ale najwyżej takiem u przyjacielow i, jak K ero­ uac. N ie byl pom yślany jako skok d o jakiejś kariery. D latego jest d obry, b o nie ma żadnych ambicji.

$

Orlovsky i Kerouac na plaży u* Tatyicrzt\ kwiecień 1 9 5 7 r,

w Hanowerze

18

KWARTALNIK

IA R Tl Y S T Y C Z N Y

l'or. Archiwum ,,K .A .

II. M: „Skowyt” u ka za ł się w 1956 r. i zaczęły się kłopoty. G: W następnym roku 1957. Przebyw aliśm y w tedy w T angierze z B u rro u g h sem: K erouac, O rlovsky i ja. Pracowaliśm y w spólnie nad praw dziw ym m ateriałem wybuchow ym : „N agim lu n ch em ” B urroughsa. Już wcześniej B urroughs przysy­ łał mi fragm enty - o d czasu, gdy w N ow ym Jorku m ieszkaliśm y razem . Kochał się we m nie i byłem jedną z niewielu nici łączących g o ze św iatem . M yślę, że miał n a ­ dzieję uwieść m nie tymi niezwykłymi kawałkami im prow izow anej prozy, które mi wysyłał. Byłem też w pew nym sensie jego ag en tem literackim - doprow adziłem " 'k o ń c u d o w ydania „Junky” w taniej edycji kieszonkow ej. P o tem zebraliśm y je­ go listy w książeczkę p o d tytułem „Yahai L etters” , i d ru g ą - „ Q u e e r” , obie bez najmniejszej szansy na druk. Więc rozczarow ał się i wyjechał d o T a n g ie m , a ja do San Francisco. C o więcej m iałem w N ow ym Jorku dziew czynę i to o k ro p n ie d e ­ nerw ow ało B u rro u g h sa, ale gdy w San Francisco m iałem P etera, to też d en e rw o ­ wało Burroughsa. W końcu postanowiłem poznać ich ze sobą i przyjąłem zaproszenie do T an g ie m , k tó re B urroughs stale ponaw iał. Postanow iliśm y z P eterem coś wyniyśleć, żeby B u rroughsa zaspokoić em ocjonalnie. N a początek zrobić w szystko, czego sobie zażyczy, po prostu utopić g o w m iłości. M ieliśm y więc podw ójny cel: najpierw uw olnić B u rroughsa z seksualnych napięć, a p o drugie - pracę. W ziąłem ze sobą całą tę m asę listów' z fragm entam i „N ag ieg o lu n c h u ” , k tó re mi przysyłał; kopie niektórych zatrzym ał, ale większość m iałem tylko ja, na przykład fragm en­ ty „T h e T alking A sshole” czy „ D o c to r B enw ay” - wspaniałe ep izo d y pełne czar­ nego h u m o ru . Przyw iozłem więc ze sobą o g ro m n ą czarną teczkę d o akt z setkam i listów B urroughsa, a poniew aż on tym czasem spłodził następne setki stro n , to gdy przyjechaliśm y d o T an g iem zastaliśm y K erouaca przy m aszynie, zaw alonego ste r­ tami papieru i przepisującego o g ro m n ie długi fragm ent, który został o p ublikow a­ ny d o p iero 3 lata tem u . Nazyw a się „ E n te rz o n e ” i dzisiaj w prost tru d n o w yobrazić sobie „N agi lu n ch ” b ez niego. Zasiedliśm y d o pracy i na jakiś czas ja przejąłem m aszynopisanie, ale pow stał straszny problem jak zorganizow ać całą tę papraninę. N a przykład w liście d o m nie B urrougs opisuje w pierwszej wersji sen o d o k ­ to rze Benway’u, a tu okazuje się, że już istnieje prócz teg o rozw inięcie tej historii w d u że opow iadanie, p o tem jeszcze jakaś opow ieść o Benway’u , który przy stęp u ­ je d o operacji w yrostka kom pletnie zaćpany kokainą i robi cięcie p o niewłaściwej stronie, na co zwraca mu uwagę pielęgniarka, potem o n próbuje odessać krew przetykaczem d o um yw alki... znacie to? B ardzo śm ieszne. A najśm ieszniejsze, jak we Freedonii w ybucha rew olucja, szpitalem wstrząsają eksplozje, a d o k to r Benway m o ­ wa: „jak ja m o g ę operow ać w takich w arunkach? S iostro, proszę zeszyć pacjenta. Idę w alnąć sobie działkę” . Idzie d o gabinetu p o kokainę i m ów i „ktoś mi spaskudzil kokainę czyścikiem , siostro, zanim pani zeszyje pacjenta, proszę mi przynieść kokainę” . T o jest nie tylko opow ieść o zw ariow anym lekarzu-naukow cu, ale też opow ieść o samym B urrougsie - o jego dośw iadczeniach z własną jaźnią. M : Burroughs był leka rze m ... ?

G: N ie, ukończył archeologię na H arvardzie. P otem pojechał d o W iednia i zaliczył trzy se­ m estry m edycyny. Rzucił ją, ale tro ch ę p o stu ­ diował. I poznał Europę Wschodnią. Siedzieliśmy więc u B urroughsa składając d o kupy „N agi lu n ch ” , bo nie było dla nas nic w ażniejszego. A tu przychodzi w iadom ość, że w San F ran­ cisco zaaresztowano Ferlinghettiego oraz sprze­ dawcę M orale za rozpowszechnianie „Skowytu” . Jakiś policjant z wydziału obyczajow ego sp e­ cjalnie wszedł d o księgarni i kupił książkę, że­ by dow ieść, że coś takiego bez tru d u m ógłby kupić także nieletni. Szykował się proces, ale ja byłem zajęty „N agim lu n ch em ” i poza tym niew iele m iałem d o stracenia. Jeśli ogłoszą m nie w innym , stanę się wielkim b o h aterem , jak H en ry M iller, ludzie rzucą się na książkę William S. Burroughs na 206, Hast 7.ih Street u* No­ i m oże naw et w ydadzą m nie w Paryżu. N a ra­ wym Jorku w czasie pisania Enterzone do » \ ra/iicjjo lu n ­ chu”. 1953 r. Fot. Archiwum JC.A. " zie „Skow yt” w ydano zaledwie w 500 eg z em ­ plarzach - w delikatnej law endow ej okładce, wydanie dla koneserów . Ale gdy postaw iono go przed sądem , nakład p o d w o jo n o i w krótce skoczył d o dw óch tysięcy. Szedł jak ciepłe bułeczki. W szystko dzięki cz u j­ ności policji. C o za g łu p o ta - gdyby zostawili m nie w spokoju, nikt by na „S ko­ w yt” nie zw róci! uw agi, albo stałoby się to po dziesięciu latach. Ktoś m oże trafiłby na to i pow iedział „coś w nim jest” . A tak zaledw ie policja m nie zaaresztow ała, wszystko stało się sprawą publiczną i zainteresow ały się mną-wielkie tygodniki, jak Life. W ięc zbliżał się proces, a ja dalej siedziałem nad dziełem B urrougsa, które wydaw ało mi się d u ż o w ażniejsze niż tam ten teatr dla ubogich: o to ja na ławie oskarżonych, oznajm iający „jestem p o e tą ...” i takie ta m ... Z resztą Ferlinghetti p i­ sał, że nie m uszę przyjeżdżać, bo mają św iadków , ekspertów i tak dalej. Jednak najciekawsze a propos m ojego procesu było to , że zwieńczył 011 okres wyjątkowej cenzury stosow anej w obec dziel sztuki w Am eryce. Z aró w n o pod w zględem ich zaw artości m erytorycznej, jak estetycznej i ich oddziaływ ania społecznego. Miał więc znaczenie dla ostateczn eg o zniesienia barier ograniczających w olność w ypo­ wiedzi, zwłaszcza że nie istniał d o tąd wyraźny precedens prawny. Zapadały tu i tam wyroki w zbliżonych okolicznościach, ale nigdy w obec u tw o ru , który już nabrał pow ażniejszego literackiego znaczenia i k tó reg o m ożnaby bronić czysto literac­ kimi ek spertyzam i. S tan o w iło to w yjątkow ą sp o so b n o ść dla A m erykańskiego Zw iązku O b ro n y Praw O byw atelskich, by osiągnąć precedensow y w yrok w spra­ wie dotyczącej cenzury w ypowiedzi. Były to czasy, gdy zakazano czytać H enry M il­ lera, „K o ch an kaL ady C h atterly ” D .H . L aw rence’a, „F anny H ill” Johna C łelanda. Zakazane też były fragm enty „S atyriconu” P etro n iu sza - to znaczy w ydano ca­ łość w edycji popularnej, ale to , czego nie należy czytać, było po łacinie. N aw et

20

KW A R T A L N I K

IA R Tl Y S T Y C Z N Y

Katullusa bardziej sprośne kawałki dla Judencjusza d rukow ane były p o łacinie. C a­ łego K atullusa w ydano i tylko to , co o seksie - zostało p o łacinie. Czyli właściwie ■iie m ogłeś p o zn ać Katullusa. Ekspertam i w sprawie „S kow ytu” sąd m ianow ał Rexrotha i paru p ro fesorów - jednak jedynym i, k tó rzy świadczyli przeciw m nie, by­ ło kilku w ykładow ców z d ru g o rzęd n y c h uczelni, jacyś nauczyciele pisania na Florydzie lub au to rzy jed n eg o w iersza w literackiej gazetce. N ikt o większym zn a­ czeniu. W rezultacie sędzia uznał, że skoro o ddźw ięk społeczny tekstu jest w yso­ ki, a jego wartość artystyczna znacząca, podlega 011 Konstytucji Stanów Zjednoczonych. % ło to zw ycięstwo archetypiczne - zaraz p o nim ruszyła lawina. Proces w spra­ wie H en ry ’eg o M ilera, k tó reg o bronił gość z Grove Press i wygrał. P o te m ten sam facet wszczął sprawy o „K ochanka Lady C h atterly ” , o Jeana G en eta, a w 1962 ostatnią o B urroughsa. I to ostatecznie złam ało kręgosłup cenzurze. Grove Press sprzedało prawa d o książki producentow i film ow em u i w krótce pow stał film „I Am fu rio u s Yellow” . W szystkie te zdarzenia były integralnie zw iązane z rozw ojem czegoś, co nazywamy dziś Beat G eneration - z wyzwoleniem umysłu w słowie i osw o­ bodzeniem słow a z cenzury. O tw o rzy ło to wreszcie now e terytoria. D otychczas Najsławniejszym procesem był ten , który w latach 20. czy 30. w y to czo n o M arga­ ret A nderson i Jane H eap - red ak to rk o m słynnego aw angardow ego m agazynu li­ terackiego L ittle Review, w którym opublikow ały fragm enty „U lissesa” Joyce’a. Zostały skazane, gdyż oskarżenie o obrazę m oralności nie przew idyw ało sp o rzą­ dzenia ekspertyz dotyczących rangi dzieła. W ów czas nie było to częścią m echani­ zmu praw a. Ale kiedy „U lisses” ukazał się w form ie książkow ej, osk arżen ie Wycofano. W arto przypom nieć okoliczności, w jakich d o teg o doszło. Sędzia po Prostu oznajm ił, że p o prosił o zapoznanie się z „U lissesem ” paru sw oich kolegów 1 żaden nie stw ierdził, aby podczas lektury d oznał podniecenia seksualnego. Stąd oskarżenie o obsceniczność jest bezzasadne, gdyż coś, co jest obsceniczne p o w in ­ no ich podniecić. M ów iąc prościej - pow inien im stanąć. A poniew aż nie stanął nie m o żn a pow iedzieć, aby to było obsceniczne. B ardzo inteligentny arg u m e n t, choć pom ijający istotę rzeczy. M: Jak sędzia poradziłby sobie ze stopniem podniecenia w przypadku kobiet? G: O so b ą, która p o dnieca, była M an ' B loom . N a przykład M ary B loom na se­ desie... te rzeczy sw ędzą raczej m ężczyzn. Ale istota sprawy polegała na tym , że Wyrok całkowicie pom ijał literacką w artość dzieła, a skupił się w yłącznie na tym , czy „U lisses” w yw ołuje erekcję czy nie. T ym czasem w yrok, któ ry zapadł nad „S kow ytem ” , a p o tem nad „K ochankiem Lady C h atterly ” czy G enetem nie zaj­ mował się funkcjonow aniem tej literatury jako pornografii, ale jej artystycznym zn a­ czeniem. Oczywiście, przy czytaniu każdej z tych książek m oże kom uś stanąć, jednak rzecz w tym , czy jednocześnie broni się o n a jako dzieło sztuki, jako w cielenie pięk­ na, a także w o d b io rze społecznym . C J j : Zwyciężyła estetyka jako podstawowe kryterium . G: Jest jeszcze inna historia z daw niejszych czasów - z Anglii, sprzed Joyce’a, dotycząca „G erm in al” . Em ile Z ola o raz jego brytyjski wydawca zostali oskarżeni o obsceniczność i w ydaw nictw o splajtow ało. T u rów nież nie p o słu żo n o się rangą

21

dzieła jako kryterium . N a początku XX w ., gdy w Anglii ukazała się dość lesbijska książeczka p o d tytułem „T h e Well o f Loneliness” i m oralność publiczna znów p o ­ czuła się u rażona. Cały londyński krąg z B loom sbury: Vanessa Ball, Virginia W o ­ olf, K.M. Forster, Kanes stawili się w sądzie, aby zaświadczyć o w artości książki, ale ich nie d o p u szc zo n o d o głosu. Sędzia i oskarżyciel pośpiesznie ogłosili wyrok skazujący, ch o ć była to całkiem niew inna książeczka. N aw et sam a autorka niezbyt ją lubiła, bo praw dę m ów iąc, żadne wielkie dzieło literackie to nie było. M im o to ci artyści uw ażali, że ich obow iązkiem jest jej bro n ić, poniew aż p o raz pierw szy otw arcie opisano lesbijską m iłość. Ale im usta zam knięto. W p o ró w n an iu z tym , am erykański w yrok z lat 20. w spraw ie Joyce’a wydaje się w yjątkow o p ojednaw ­ czy, ch o ć nic nie zm ienił i p rzez długie lata wielu dziel p o p rostu zakazyw ano. D o p iero spraw a „S kow ytu” pchnęła praw o ku większej otw artości, a fala później­ szych procesów , od Millera p o B urroughsa, wbiła cenzurze ostatni gw óźdź d o tru m ­ ny. W szystkie te procesy wygrał Ed D igrazia, praw nik z w ydaw nictw a Grove Press, który właśnie niedaw no wydał wspaniale w spom nienia ze sw oich zm agań z am e­ rykańską cen zurą pt. D ziew częta kładą się w szędzie. T o m ała historia walki c e n ­ zury z ludzkim geniuszem . T y tu ł p o ch o d z i z tej daw nej afery w okół Joyce’a - gdy sędzia spytał M argaret A nderson: C zy przyznaje pani, że w opublikow anym fragm encie m ężczyzna zagląda pod suknię kobiecie, k tóra rozłożyła się na krze­ śle?” , o n a odparta: - Wysoki sądzie, dziew częta kładą się w szędzie. Ch: Jak te historie mógłbyś odnieść do niedawnych kontrowersji wokół wystawy Mapplethorpe}a?s Cr. T o jest w'ciąż jedna i ta sam a sprawa. K ardynał Spellm an, który jest h o m o ­ seksualistą i J. E dgar H o o v e r, p o cichu sypiający z chłopcam i, jak zwykle naw o­ łują, aby p o tęp ić teg o zboczeńca M a p p leth o rp e’a. W latach 60. Spellm an zasłynął w yznaniem , jak żałuje, że nie m ożna cofnąć czasu, by skuteczniej ukrócić ten wście­ kły ruch o b ro ń c ó w praw człow ieka. M : Tak powiedział'1! C : I ak. M: Publicznie ? G: T ak. H ierarchia katolicka w USA idzie leb w łeb z fundam entalistycznym nacjonalizm em telee w an g ełistó w - Patem R obertsonem , Jim em Sw aggartem , Jerlym Fallwellem i Billym G raham em , których, naw iasem m ów iąc, nieźle wyszkolił ten w iecznie żywy Criswell, prow adzący Południow y Kościół Baptystów w P o łu ­ dniow ej Kalifornii i będący złym d u chem tej grom ady. O ni w ierzą w dosłow ną in ­ terp retację Biblii - że nie m o że być b łędu w literackim odczytyw aniu tekstu bliblijnego, więc nienaw idzą hom oseksualistów i naw ołują, że A rm ageddon jest blisko. T ylko oni i ich wyznawcy pójdą d o nieba, reszta zapadnie się w otchłań. T o oni byli duchow ym i doradcam i O lliego N o rth a . W ielu z nich nie cofnie się p rzed niczym . Nie znoszą obcokrajow ców , nie znoszą Ż ydów , nie znoszą Cyga' Robert Mapplethorpe - jeden / najwybitniejszych współczesnych fotografików amerykańskich.

22

KWARTALNIK

[ARTYSTYCZNY

nów , m arzą o czystce etnicznej. Ciekaw a sprawa łączy się z M a p p leth o rp e’em senator, który ostatnio rozdm uchał całą tę aferę, Jesse H elm s, posłużył się argum en­ tem , że pieniądze podatników nie pow inny służyć ekscentrycznym ekscesom jakie­ goś degenerata; skoro budzi to wstręt w przeciętnym płatniku podatków , ma 011 prawo, by nie na to szły jego pieniądze. A rgum ent ten natychm iast poparła cała grupa fundam entalistycznych in terp retato ró w Biblii, tych teo-politykierów , teleew angelistycznych fundraiserów ,9 tych fund-raisero-teopolitykierów . Teleewangelistycznych fim dam entalisto-teo-polityko-fundraiserów . Ch: Św ietne słowo: fu n d -a -m e n ta lis t. G: Fundam entalistyczni fundraisero-teopolityczni tełeewangeliści. Jesse H elm s to ktoś ro zd w o jo n y - ogłaszając się specjalistą w spraw ach m oralności i etyki, jest zarazem członkiem p o tę ż n e g o lobby nikotynow ego. P ochodzi z P ółnocnej Ka­ roliny i masa pieniędzy wpływa na jego kam panię w yborczą z jednej strony o d fu n ­ dam entalistów religijnych, a z drugiej - o d p ro d u c e n tó w papierosów . W spom aga więc lobby zabójców nikotynow ych, zarazem trąbiąc o m oralności i etyce. K rzy­ czy, że pieniądze p o d atn ik a idą na M ap p lcth o rp e’a i innych gorszycieli i popiera w senacie ustaw ę z 1988 r. nakazującą F C C " 1, której podlega telew izja i radio, by p rzez 24 go d zin y na d o b ę poddaw ała cenzurze obyczajow ej język, jakim p o słu ­ gują się m edia. R eagan podpisał tę ustaw ę i natychm iast z anten rozgłośni TV i ra­ diow ych zniknął „S kow yt” , „K adysz” , „S utra słonecznikow a” i „A m eryka” , bo za wiele w nich nieprzyzwoitych wyrażeń, choć od trzydziestu lat nadawały je zwłasz­ cza rozgłośnie n ie p u b lic z n e -ja k sieć Pacifica, utrzym yw ana przez słuchaczy. 1 o to zn ó w pojaw ia się w id m o cenzury, która obejm uje nie tylko rozgłośnie publiczne, ale i n iep u b liczn e, nic utrzym yw ane p rz ez państw o. W tej sytuacji arg u m e n t H elm sa o pieniądzach p o datnika, którym i państw o wspiera m oralnie zdegenerow aną sztukę, jest o b łu d n y m kam uflażem dla praw dziw ych intencji, jakim jest spra­ w ow anie k o n tro li p rzez urzędników nad ludzkim d u chem . Ch: Dopiero co w Nowym Jorku za p a d ł wyrok w sprawie przeciwko H ow ardow i Sternow i, słynnem u redaktorowi radiow em u, którem u zdarzyło się zakląć na a n te ­ nie. Z a są d zili rfo na 800 tys. dolarów. G: Szczęśliwy gość, b o ma z czego zapłacić. Ustawę H elm sa zaskarżyliśmy w Są­ dzie Najw yższym - m ów ię o praw nikach takich jak D igrazia, którzy tak świetnie bronili B u rro u g h sa czy M illera. W ustaw ie tej m ów i się o „o ch ro n ie u szu ” niepeł­ no letn ich , czyli - w ed ług jej litery - osób d o osiem nastego roku życia. Z apytali­ śmy m ianow icie, skoro ustaw a m a „chronić uszy” nieletnich, co z o ch ro n ą prawa d o słuchania tych, którzy już osiem nastu lat nie mają. C zy da się określić czas a n ­ tenow y dla jednych i czas antenow y dla drugich, jak połączyć prawa jednych, z p ra­ wami drugich. Sąd Najwyższy z pow agą ustalił, iż należy pow ołać g ro n o ekspertów , którzy określą „b ezp ieczn e” godziny dla nastolatków - i określili. W pierw , że b ę ­ dzie trw ał od 6 ran o d o 12 w nocy, ale sąd nie zgodził się z tym i ostatecznie jest od 6 rano d o 8 w ieczór. I tak m oje w iersze nie m o g ą być czytane na antenie od fund-raiser (ang.) - osoba zajmująca się zdobywaniem funduszy od sponsorów, np. w kampaniach wyborczych. Federal Communication Commision.

6 ra n o d o 8 w ieczór. Ale poniew aż wiele m oich wierszy jest ju ż um ieszczonych w lek tu rach szkolnych i uczniow ie mają obow iązek zapoznaw ać się z nim i w g o ­ d zinach ogólnie uznaw anych za czas dziennej pracy, więc jest to praw o głupie i w e­ w n ętrzn ie sp rzeczne, jak w kom unistycznej biurokracji. Z n alezio n o na to takie rozw iązanie, by zakazać udostępniania m ej poezji w bibliotekach szkolnych. Ch: Słyszałem, m ówi się o tym zwłaszcza w południowych stanach." G: Na szczęście Amerykańskie Stow arzyszenie Bibliotekarzy trzym a rękę na pul­ sie i pilnuje, które książki m ogą podpaść p o d ten zakaz, b o już um ieszczono wśród nich wiele dzieł klasycznych: Szekspira, M arka Tw aina „H uckleberry F inn’a” wie­ le m oich wierszy, F eriinghettiego poem at o Chrystusie i oczywiście „N agi lu n ch ” . N a tej liście jednak panuje spory chaos, b o prócz oficjalnych zakazów istnieją lokal­ ne, w prow adzane p rzez zarządy szkół. N iektóre rozszerzają listę na swój użytek, in­ ne zawężają. Jednak głów nym targowiskiem idei, na którym toczy się handel, jest p o d o b n ie jak w Jugosławii, w C zechach, na W ęgrzech, nie wiem czy w Polsce też -tele w izja. T o głów ny instrum ent kontroli, największa pralnia m ózgów . Jej znacze­ nie w zrasta w m iarę, jak ludzie coraz mniej czytają. Gdy przeciętny czas oglądania telewizji wynosi obecnie o d 4 d o 6 godzin, staje się ona nieporównywalnym z ni­ czym instrum entem kontroli nad masami. Myśl staje się elektroniką, zabawą na ekranie przy pom ocy faksów, m odem ów , dysków z encyklopediam i, całych biblio­ tek zm ienionych w elektryczne znaki, którymi radośnie m anipuluje F C C W USA zbliża się czas globalnej cenzur}'. I tru d n o się dziwić, że dla urzędników z F C C k tó ­ rzy w reszcie trzym ają wszystkie nitki w dłoni, „Skowyt” stanowi akt rebelii, d o k u ­ m en t socjologiczny m ogący obnażyć ich prawdziwe zam ian’. Za to M iłosz patrzy na „Skow yt” oczam i wykształconego Europejczyka, widzi w nim poem at, literacki artefakt i analizuje g o wyłącznic od strony estetycznej - silę języka, rytm ... Taki punkt widzenia przynosi ulgę, jest wynagrodzeniem za tam tą głupią i pustą walkę. Bo A m e­ rykanie nadal widzą w nim przede wszystkim skandal, „Skowyt” wciąż funkcjonuje jako pew nego rodzaju „w ulgarna klasyka” , nie patrzy się nań jak na dzieło sztuki i naw et w pow ażnych rozw ażaniach estetycznych rzadko znalazłoby się głębsze o d ­ niesienia, o których tu m ówim y, cały ten ciąg inspiracji od W hitm ana po K erouaci przez techniki surrealistyczne, Apollinaire’a, M ajakowskiego i haiku, przez p o e / C hin i Jap o n ii... T o jest dzieło heterogeniczne i M iłosz to dostrzega, co ma dl i mnie niesłychane znaczenie, b o jestem wciąż postrzegany w USA nie jako arty sn i - • w rodzaju potw ora, który wywraca d o góry nogam i amerykańskie wartości Ć się lepiej w E uropie, która widzi we m nie p o etę i całe to piękno, które jest z poezją nierozłącznie zw iązane, a nie fenom en socjologiczny, d o którego historia przypuł kiom doczepiła jakieś wiersze. Gdy głośno odczytywać tę część „Skow ytu” w k ' rej pojawia się M oloch, to widać, jaki jest nabrzm iały starodawnym i echami jakie stam gradacje rytm u, jakby w zięte z melorecytacji starożytnych G reków ' ' ? M: W czoraj na koncercie w idziałem młodych lu d zi słuchających tetjo fra ą m cn t z p rzym kn iętym i oczami. "

24

tzw . Bible Belt - pas południow ych stanów U SA, przesiąkniętych fundam entalizm em religijnym

K W A R T A L N I K IA r t I y s t y c z n Y

G: M a on n ad er delikatną konstrukcję dźw iękow ą, która p o ch o d zi z częstego recytow ania Shelley’a, Blake’a, M iltona i H arta C ran e’a, M ajakow skiego i A pol­ linaire’a, a także Katullusa. Jestem napraw dę szczęśliwy, że dla M iłosza to było oczywiste. III. M : Czy moglibyśmy na koniec wrócić do problemu, którego dotknęlcś na początku tej rozmowy, jakby m ia ł on dla ciebie fu n d a m en ta ln e znaczenie. Wydaje m i się, j a k ­ by bardziej naw et n iż twe zm a g a n ia z amerykańską cenzurą, umiejscawia cię on od początku po stronie prawdy i peł­ nej, jednostkowej wolności nie tylko po­ ety, ale nade wszystko człowieka. M am na myśli homoseksualizm, który za d e­ klarowałeś publicznie prawic u zarania swej literackiej kariery. M iało to dla ciebie o wiele głębszy wymiar, n iż p ła ­ ski w ym iar skandalu, ja k i m u nadano. To było coś więcej, n iż wyzwanie rzuco­ ne mieszczuchowi. To było straceńcze, bo przyjmujące na siebie pełnię ryzy ka -b y­ łeśprzecież młodym człowiekiem, do te­ go silnie zw ią za n ym ze swą rodziną i je j żydowską tradycją - przyznanie swemu ,ja ”prawa do istnienia poza stre­ fą kłamstw, których wymaga od nas nie tylko przeciętna obyczajowość, ale czę­ sto również literacka scena. Nnomi, Allot i I.ou is Gimbcrjjowic, Nowy Jork 1940 r. G: Gdy miałem 17 lat, nadal żyłem in Fot. Archiwum „AT./l. the closet.'2 Pierwszym człow iekiem , któ rem u pow iedziałem praw dę, był Kerouac. Byliśmy przyjaciółm i, kochałem go i myślę, że o n też m nie kochał. Nie było m iędzy nami zbliżenia, choć w yrzucono m nie ze szkoły za to , że z nim spa­ łem. T o znaczy o n po prostu został na noc w m oim łóżku, b o zrobiło się za p ó ź ­ no, żeby wracać do d o m u kolejką. Spaliśmy niew innie, byłem w tedy prawiczkiem i nie m iałem pojęcia o seksie. Ale nas odkryto - ktoś doniósł dziekanow i o d spraw studenckich, co się w m oim pokoju dzieje. T o byl eks-pilkarz, daw ny tren e r K ero­ uaca. Gdy w szedł, Jack po prostu wygram oli! się z łóżka, poszedł d o sąsiedniego p o k o ju , gdzie było puste łóżko m ego w spółlokatora, naciągnął na siebie koc i za­ snął. Sam m usiałem stawić czoła dziekanow i, który pow iedział d o mnie: „pan M cK n ig h t (dziekan w ydziału) na pew no będzie chciał ju tro z to b ą porozm aw iać” . I tak 12 ang. w ukryciu

się stało, n azajutrz stanąłem przed dziekanem wydziału i o n pow iedział coś, czego nigdy nie zapom nę: „panie Ginsberg, m am nadzieję, że zdaje pan sobie sprawę z WA­ G I pańskiego uczynku!” . T o był 1945 r., U niw ersytet C o lu m b ia... teraz w ogóle nie zawracaliby sobie tym głowy. Ale w tedy były tam same hom ofoby, przerażone skandalem . M : Jak Kerouac zareagow ał na twe w yznanie? G: K ochał m nie, więc tylko w estchnął „ u g h ” . Z rozum iał, że będzie miał ze

H al Chase, Jack Kerouac, Allen Ginsberjj i William ilnrroiyhs na Riverside Drive, Nowy Jork 1944 r.

Fot. A rchiw um ,K .A . ”

m ną p ro b lem , b o o n w praw dzie kocha m nie, ale jak przyjaciel, a ja jestem w nim zakochany. W praw dzie zdarzyło się p o te m m iędzy nam i to i ow o, zawsze gdy wyiil trochę a dziewczyny były daleko. Środowisko, które potem wokół nas się ukształ­ tow ało, było otw arte na te sprawy. Pojawił się B urroughs, Lucien Karr, z którym nadal pozostajem y w przyjaźni, kręciła się też w okół Jacka i m nie taka m łoda zniewieściała o so b a, b a rd zo wysoki chłopak wyglądający staro na swój wiek, który o b ­ nosił się ze swą odm iennością i całą grom adą chadzali d o klubu „Blue Angel” , słuchali M arleny D ietrich i E dith Piaf i nie opuścili żad n eg o koncertu Landow skiej. Jeden z nich byl przyjacielem Philipa Johnsona, dyrektora M uzeum Sztuki W spółcze­ snej, architekta, niektórzy bywali też u W . H . A udena, który byl otw artym h o m o ­ seksualistą - więc w sum ie atm osfera nie była tak kołtuńska, jakby z mej opowieści wynikało. T yle, że w tedy byłem nastolatkiem z żydow skiego d o m u , z m ałego m ia­ sta p o d N ow ym Jorkiem i pierw szą bliską m em u sercu osobą stal się K erouac. D o ­ piero o d spotkania B urroughsa nabrałem siły w ew nętrznej. Byl starszy, niebywale

26

KWARTALNIK

lAlCTIY S T Y C Z N Y

inteligentny i p ręd k o stal się kimś w rodzaju naszego g u ru . N iebaw em pojaw ił się rów nież S tephen S p ender, znany jako p o eta i gej, a R o b e rt D u n can opublikow ał swój hom oseksualny m anifest w Politics. T o było pism o socjaldem okratów , re d a­ gow ane p rzed D w ig h ta M cD onalda, który miał kontakty z trockistam i, z Jeanem M aulacay’em , z francuskim i egzystencjalistam i i całym europejskim u n d e rg ro u n ­ dem . I w takim piśm ie D u n can , antystalinista, publikuje o b szerny esej o tym , jak to jest być m niejszością, hom oseksualistą i jaka głupia jest w iększość, która przez sam ten fakt u zu rp u je sobie praw o d o odbierania słabszym i m niej licznym ich p ra­ wa. D o w o d ził, że świat literatury rządzi się inaczej, że tu nie obow iązują praw a w iększościowe i wzywał literatów , by otw arcie mówili o sobie. T o było odw ażne przyznanie się w prost. W tam tych latach - 1943, 4 4 - nieom al czyn bohaterski. G dy teraz patrzę na ten esej, nadal wydaje mi się zadziw iająco śmiały. D uncan o b ­ racał się w najlepszych kręgach N o w eg o Jorku, brylował z Anais Nin i p o d ró ż o ­ wał po Świecie, więc m ógł sobie na taki czyn pozw olić. A ja nadal pisałem wiersze rym ow ane, w których „ o n ” zm ieniałem na „ o n a ” - choć już wielu w iedziało o m nie, a ja wciąż tak robiłem . N aw et w m iłosnych w ierszach d o N eala Cassady używ ałem form żeńskich zam iast m ę­ skich, d o p iero w 1953 r. w w ierszu „T he Green A utom obile” zwracam się d o Neala adresując w prost swe u czu ­ cia, choć nadal ani słowa o genitaliach. W 1 9 5 4 r., m ieszk ając ju ż razem z Cassadym, napisałem podobny wiersz rozpoczynający się frazą z W hitm ana: „w ejdę d o sypialni i p o ło żę się m ię­ dzy panem i panną m ło d ą” . U kryłem się tu po d pokrywką autorytetu W h it­ m ana, więc nadal było to tc h ó rz li­ w e ... ch o ć m oże raczej pow inienem pow iedzieć, że ukryłem się p o d sp ó d ­ niczką W h itm a n a ... D o p iero spotka­ nie Petera Orlovsky’ego zm usiło mnie d o napisania „Malest Comifici T u o Catullo” , wzorowanego na Katullusie, p o ­ winienem więc tym razem powiedzieć, że ukryłem się p o d spódniczką KatulFot. Archiwum „K .A.” la ... W tym utw o rze otw arcie w yzna­ Ncnl Cassady »• 1952 r. ję K erouacow i (w iersz m a form ę listu d o niego) że spotkałem chłopaka, który m nie kocha i razem chodzim y p o kaw iar­ niach. Jest to p ra w d o p o d o b n ie m ój pierw szy otw arcie hom oseksualny w iersz, choć wciąż ukryty pod stylem staro ży tn eg o rzym skiego epigram u. N astępny był w iersz, który wysłałem llex ro th o w i - „Z apis sn u ” . R ozpoczyna się frazą: „pijana noc z chłopakiem w moim d o m u ” . A potem już był „Skowyt” z tym zdaniem o pięk-

nvch m arynarzach czy m otocyklistach, któ rzy rżn ą, aż facet „pojękuje z ro z k o ­ szy” Więc otwarciej nic m ożna. O d tąd poszło łatwo i pojawiła się „Ameryka” z k o ń ­ cow ym zd an iem : „ o to , sk o ro n azw ałem siebie o b ciąg aczem , zakasuję sw oje pedalskie ram ię” . , , , M: Z n a n i zabaw ną opowieść o tw ym odczycie w Chicago, g d y pew na d a m a ... G- O c h , d aw no tem u . C hcę p rzede wszystkim podkreślić, że w brew te m u , co się o m nie m ów i, nigdy nie kierow ało m ną pragnienie szokow ania, ani poetyka skandalu M ó j program to najdokładniejsze odtw arzanie na papierze myśli, które przebiegają p rzez m ó zg gdy piszę, to od tw o rzen ie stanu um ysłu w sposób naj­ bardziej akuratny i szczery. N auczył m nie te g o K erouac - pisania spo n tan iczn e­ g o zapisu myśli,’ które p o rtretu ją m ó zg w chwili aktu tw orzenia, bo w tedy - jeśli robisz to prawdziwie i szczerze - niem ożliw e jest kłam stwo, manipulacja sobą i swy­ mi myślami, tak, aby przedstaw ić siebie innym , lepszym lub gorszym i oszukać czy­ tająceg o . A rtysta w in ien być sten o g rafem sam ego siebie. W tedy, jeśli akurat przyjdzie m u d o głowy myśl o rżnięciu przez m otocyklistę, nie w olno udawać przed sobą, że się tak nie stało. Nie m a w tym najm niejszej chęci epatow ania, jest się tyl­ ko przekaźnikiem swych myśli, sam ego siebie. T o nie musi być seks, rów nie d o ­ brze polityka, p o g o d a za ok n em , krajobraz. M ów iłem to tysiąc razy i nadal uw aża się m nie za gorszyciela, a ja p o p ro stu pragnę być dokładny. M: Opowiesz o tym Chicago? q . yv T angierze jeszcze przez jakiś czas męczyliśmy się z B urroughsem nad N agim lunchem ” , a potem zapakowałem się i poleciałem d o Paryża. Za m ną nie­ baw em podążyli inni, b o dotarły d o nas wieści, że w Ameryce rozpętała się bitni kowska histeria. A my chcieliśmy pisać, a nie - żeby nas wykorzystywano. Zamieszkaliśmy w pobliżu siebie, B urroughs dalej szlifował tę delikatną maszynę „N agiego lu n ch u ” , G regory C orso pisał swe najlepsze wiersze - „M arriage” , „B om bę” i wiele innych z to m il „G asoline” , Orlovsky zaczynał sw'c juwenilia, a Kerouac tworzył „D harm a Burns” - coś pisanego już zupełnie prostym stylem. Był autorem piętnastu książek, których nikt nie chciał wydać, ale że w okół „ O n the R oad” zaczęło się robić gło­ śno więc wydawca zwrócił się d o niego z prośbą o „coś prostego” . Jednak nadal nie chciał opublikować „Wizji C odv’e g o ” , które wyszły dopiero p o śmierci Kerouaca. Zaś Am eryka szalała, p obudzana przez m edia - bitnicy nienawidzą Ameryki! O b a ­ lają wartości! H o d u ją karaluchy! Ćpają! Nie zm ieniają niem ow lętom pieluszek! Mieszkają w pokojach z niedopałkam i na podłodze! T ó była ohydna propaganda, kom pletnie ignorująca nasze propozycje estetyczne, myśl filozoficzną, obronę praw ludzkich - te fundam enty Beat G eneration, które teraz, jak się okazało, przeniknę­ ły d o codziennego życia jako oczywiste wartości. Siedzieliśmy więc w Paryżu i pisa­ liśmy zdała od tego wrzasku. Zacząłem „Kadysz” i spełniałem prośby rozm aitych pism i wydawnictw - np. Chicago Review, C ity Lights Review, żeby im „przysłać coś z Paryża” . Pew nego dnia przyszedł d o mnie list od Leroi Jonesa, czarnego poety z C hicago, napisany na kawałku papieru toaletow ego, w którym prosi o coś dla swego niedużego m agazynu. Powoływał się, że zna Kerouaca, b o razem uczestniczyli w w ieczorze autorskim w C hicago. W ięc wysiałem m u wiersz, Peter Orlovsky wy-

28

K W A R T A L N I K IA R Tl Y S T Y C Z N Y

sial wiersz, zdaje się B urroughs też dołączył parę stron prozy dla m aleńkiego, m a­ leńkiego pisemka. Potem wysłaliśmy wielki blok m ateriałów dla Chicago Reviov, k tó ­ re było potężnym pism em literackim wydawanym przez U niw ersytet Chicagowski, pod redakcją Irvina Rosenthala, bardzo inteligentnego pisarza. Gregory dał masę wier­ szy, obecnie klasyków, w łączając „M ałżeństw o” , B urroughs - osiem dziesiąt stron „N agiego lunchu” , Kerouac - nową prozę, szalenie Jovcc’owska, w zorow aną na „Fin­ negan’s W ake” i zatytułow aną „O ld Angel M idnight” . K rótko potem - był rok 1958

Orlovsky i Ginsberg, w Paryżu, 1957 r.

Fal. Archiwum „K.A.

- wróciliśmy d o Ameryki i zacząłem dawać małe spotkania autorskie w G reenw ich Village - w kafeteriach, gdzie dołączył d o m nie Bob Dylan - świetny poeta, kom ­ pletnie zw ariowany na punkcie Kerouaca, zwłaszcza „M exico City Blues” . 1 w tedy przyszła w iadom ość, że U niw ersytet Chicagowski wstrzymał num er Chicago Review z „N agim lunchem ” B urroughsa i prozą Kerouaca, z obaw y przed obrazą m oral­ ności publicznej. Cały zespól podał się d o dymisji i postanow ił założyć własne pi­ sm o. Zwrócili się d o Kerouaca o pom ysł na tytuł, a on im powiedział: Big Table".

29

Dlaczego? „B o będzie wam potrzebny duży stół na wszystkie maszynopisy, które nadejdą” . I tak pow stał Bijj Table. W szystkie m ateriały z Chicago Review miały uka­ zać się w pierwszym num erze, ale natychm iast zajął go szef policji obyczajowej, czy m oże Dyrekcja Poczt. Więc - następny proces, który miał sporo kosztować. R edak­ torzy zadzwonili d o nas o pom oc, byśmy dali cykl spotkań aby zdobyć fundusze i nadać sprawie rozgłos publiczny. W któryś zim owy poranek zapakowaliśmy się więc d o sa­ m ochodu: P eter Orlovsky, G regory C orso i ja i w drogę d o C hicago. Tam urządzo-

Larry Riven, Jack Keronne, David A m ram i Allen Gimberjj w nowojorskim barze, 19$9 r.

Fot. Archiwum *K .A . ”

n o nam o g ro m ne, bardzo długie spotkanie - przeczytałem cały „Skow yt” i część pierw szą „K adyszu” , P eter - kilka swoich rzeczy, G regory - „M ałżeństw o” , „B om ­ b ę” i parę innych wierszy. Całość sponsorow ał Playboy oraz A rthur Clark, jako taki niby m oderator. A rthur C. Clark - pisarz science-fiction był gejem , w tedy jeszcze potajem nie, i miał sympatię dla nas. Po recytacjach odbyła się sesja pytań i odpow ie­ dzi, i w tedy uniosła się pewna dam a i zapytała: „Panie G insberg, dlaczego w p ań ­ skich w ierszach tyle jest o hom oseksualizm ie?” . Z g łu p iałem , b o zupełnie nie spodziew ałem się tak oczywistego pytania i równic prosto powiedziałem : „B o je­ stem pedałem ” . Kobieta zaniem ówiła, chwilę patrzała na m nie, zaczerwieniła się, p o ­ wiedziała „o c h ” i usiadła. W tedy zrozum iałem , jaką podłą ro b o tę w ykonuje prasa i inne m edia, jak m anipulują umysłami prostych ludzi. Wszystkie te brednie o nar­ kotykach i seksie były tylko po to , by zaszokować takich jak ona i m óc d o woli że­ rować na micie rozwiązłej cyganerii, czerpać z tego korzyści udając, że tw orzy się świat prawdziwy, gdy ten świat przez nich stw orzony nic nie ma w spólnego z praw ­ dą. O ni umysły tych ludzi p o prostu obrażają, wciskają im spreparowaną papkę, i tam" ang. Duży Stół

30

KWARTALNIK

IA 11 Tl Y S T Y C Z N Y

ci to czytają, słuchają, choć wiedzą, że jakaś prosta, zwykła prawda jest zupełnie gdzie indziej. C zują ją - czego świadectwem pytanie tej kobiety - ale nie są przygotow ani, by ją przyjąć, czego świadectwem jej reakcja. Nie przygotow uje się ich d o tego, szokując ich w zamian i nagłaśniając idiotyczne skandale. Poczułem też różnicę w ty­ pie um ysłowości, d o której adresujem y swe wiersze i um ysłowości, na której żerują media. Ich odbiorcam i są umysły skłonne d o tego, by wywoływać w nich stan ha­ lucynacji, coś na kształt schizofrenii - okazało się to zwłaszcza następnego dnia, gdy

J

un z sesji nagraniowych Ginsber/ja z Bobem Dylancm, 1() 7 ! r

Fot. Archiwum „K .A ,

w Tim e ukazało się spraw ozdanie ze spotkania. R eporter napisał, że powiedziałem : „B o jestem pedałem , szanow na pani” . T o , co pow iedziałem , przebarwili na taki pedcrastyczny b o n -m o t, próbow ali ze m nie zrobić Oskara W ilde’a, podczas gdy ja po prostu szczerze odpow iedziałem na jej szczere zapytanie. Nie było w m oich słowach żadnej im pertynencji, żadnego sm aczku. P odobnie jak w jej „o c h ” . Ale m oje „je­ stem pedałem ” i jej „o c h ” to było za m ało dla im perium , jakim jest Time. O ni nie chcą i nie potrafią brać rzeczy takim i, jakie są. M uszą ze wszystkiego przyrządzić o b ­ rażającą ludzki rozum kondensację prawdy z nieprawdą. Proste odpow iedzi im nie wystarczają. IV . M : Wspan iale historie z przeszłości, A llen. A j a chciałbym cię jeszcze spytać o coś zupełnie odwrotnego. C,:> M: Wczoraj, przed spotkaniem z prezydentem Bydgoszczy, studiow ałeś na ścianie

31

mapę ekologicznych zagrożeń region u. Potem wykładałeś urzędnikom o planetarnym zagro żen iu, ofu n d a m e n ta ln y m naruszeniu elementów wszechświata i złych progno­ zach na przyszłość. Przyszłość - to moje odwrotne pytanie. G: Po pierwsze - system im m unologiczny planety został zaatakow any. Ziem ia zachorow ała na swój A ID S. Zaatakow ał ją w irus p o d o b n y d o teg o , który atakuje układ odpornościow y człowieka. Z iem ię zaatakował wirus hiper-technologii, hiperracjonaliz.mil, który zatruw a wszelką żywą substancję, wszystkie form y biologicz­ ne, w arzyw a, zw ierzęta, ryby i niszczy układ krążeniow y świata. P rognozy dla świata nie m ogą być d o b re , skoro ludzie nie chcą ograniczyć niebywałej k o n sum p­ cji, napędzanej przez technologię jednorazow ego użytku. W szystko jest jed n o ra­ zow ego użytku, pojemniki na w odę, puszki, pióra, wszystkie plastiki, cała nasza planeta staje się jed n orazow ego użytku. W krótce trzeba ją będzie wyrzucić. U żyłem tego w yrażenia w jednym z wierszy z 1969 r. R ów nież chem iczna struktura została zd e­ w astow ana - żywioły ziem i, pow ietrza, ognia i w ody w ym ieszano z azotanam i, petro-chem ikaliam i, cezem , plutonem , produktam i przemiany uranu, a jeśli pomyślimy, że półokres trw ania p lu to n u wynosi 24 tvs. lat, co oznacza cztery razy więcej niż, opierając się na biblijnym przekazie, trw a nasza cywilizacja, niew ykluczone, że w te­ dy nie będzie już nikogo, kto m ógłby posprzątać. Zniszczyliśmy kom pleksy leśne, już pow stały na tych miejscach nieużytki lub pustynie, dławim y się zatrutym p o ­ w ietrzem , padają deszcze zm ieszane z kwasem siarkow ym , na całych obszarach zie­ mi w zrasta prom ieniow anie, a w gó rze cienieje w arstw a o z o n u ... C ó ż m ów ić więcej. W Biblii odpow iednikiem kw aśnego deszczu jest siarka z nieba, która m a spaść na ziem ię u kresu dni. M orze Sargassowe, tak odlegle, zatruw a R en, naw et biegun północny ulega zniszczeniom o charakterze przem ysłow ym . T ak rozpada się żywioł ziem i, nieba i w ody, zaś ogień niszczy się w tym sensie, w jakim zastę­ puje g o energia petrochem iczna i nuklearna. Są to źródła najniebezpieczniejsze, naj­ surowiej nam zakazane. Ich energia zniszczy ziemię totalnie, co przepow iadają starożytne podania afrykańskie, tybetańskie i am erykańskich Indian. Nic w olno naruszać sko­ rupy m atki-Z iem i, w ydobywać z niej m etali, nie w olno ruszać teg o , co na spodzie, by nie naruszyć rów now agi, by nie wyzwolić rtęci. Ale wygląda na to, że naruszy­ liśmy wszystko: ziem ię, pow ietrze, ogień i w odę. Nie sądzę, aby czekało nas wiel­ kie bum . T o będzie trw ało trochę lat. Rozm aw iałem kiedyś z tybetańskim lamą, Gelika Buche, który sugerow ał pow olne zadlawianie, jak w ulicznym korku. W iesz... C zarnobyl tu , to rn a d o tam . Z agłada lasów, rak, m utacje genow e, zanik o z o n u , to w szystko coraz głębiej narusza stasis, ujawniając się nie tylko w postaci p rzeludnie­ nia, po w o d zi, pustynnienia, ale rów nież w sferze duchow ej eksplozją w spółzaw od­ nictw a, nienawiści rasowej, nacjonalizm u. Czy to nie zdum iew ające, że teraz, gdy tyle środków p o trze b a, sił, pieniędzy, wszelkich dostępnych in stru m en tó w , by przyw rócić utraconą rów now agę Z iem i, trw oni się je na głupie w ojny n aro d o w o ­ ściowe: am erykańsko-irackie, irańskie, serbskie, chorw ackie, tam ilskie, angielsko-irlandzkie, nagorno-karabachskic, arm eńsko-azerbejdżańskie... T o niepojęte, ten rozpad ludzkiej m entalności na coraz m niejsze fragm enty. D o tego alkoholizm , dla k tó reg o znaleziono panaceum w postaci ruchów AA, nie m ówiąc nic o tym , jaki

32

K W A R 'I' A L N I K IA R Tl Y S T Y C Z N Y

stokroć bardziej niszczący jest nałóg tych, którzy nie m ogą się obejść bez benzy­ ny. T o gorszy n ałóg niż przyzw yczajenie d o heroiny czy speedu, a także nałóg g łu ­ piej, niepotrzebnej konsum pcji, nałóg luksusu i nałóg zaprzeczania, że istnieją takie nałogi. Jeśli nazwiesz alkoholizm p o im ieniu, a także każdy inny nałóg, coś z tym m ożesz zrobić, jednak nie w idzę w śród polityków nikogo, kto chciałby nazw ać po imieniu zabójcze nałogi tej cywilizacji. T o robią poeci, ow szem , ale politycy p o ­ etów nie czytają. D latego tak nalegam , aby przynajmniej poeci byli prawdziwi, szcze­ rzy, aby pisali to , co myślą i nie manipulowali swymi myślami tak, jak to robią politycy. Twoje pytanie o przyszłość brzm i: czy utracim y tę planetę. Ale co m y m ożem y zro ­ bić? O d p o w ied ź jest od w ieków ta sama: m ożem y zrobić choćby tyle, by ulżyć m a­ sie ludzkiego cierpienia. C ierpienia życia, lub cierpienia um ierania. T rzeb a oczyścić swój du ch i um ysł, widzieć i myśleć jasno i przekazywać dalej, bo to zm niejsza ból Wywołany ciągłymi krętactw am i i kłam stw am i, którym i inni oszukują w pierw sa­ mych siebie, a p o tem drugich, byle nie przyznać w prost i szczerze, jaka jest sytu­ acja. Myślę, że komuś, kto umiera na raka, lżej przychodzi pogodzić ze swym cierpieniem i kresem gdy jest na to przygotow any, niż kom uś k arm ionem u paranoicznym i łgar­ stwami. Poezja m a m oc oświecania ludzi, ukazywania im prawdy, niesienia ulgi w cier­ pieniu. P odobnie m edycyna, która też m oże być poezją przez swą jasność i cel, jakim jest dotarcie d o praw dy i odrzucenie wszelkiego łgarstwa. G dyby tylko to sięgnę­ ło w yżej... ku po lity ce... Jeśli m iałbym ludziom wskazać cel, dla k tó reg o w arto żyć, to jest o n jeden - nieść ulgę ludzkiem u cierpieniu.



Ginsberg i Orlovsky podczas medytacji na torach korporacji Rock m ila n» Kolorado, produkującej zapalniki do bomb plutonowych. Tejjo dnia (14 lipca 1978 r.) Ginsbcrjj ukończył swój kolejny tom „Plutonian Ode”. Ich protest unie­ możliwił nywóz nuklearnych odpadów z fabryki. Fot. Archiwum „K .A .v

Allen Ginsberg Żydow skie k iep ełe1 Jestem Ż y d em , b o uw ielbiam talerz zupy i d o m o w ą m acę Ż ydem , b o m oi ojcow ie m atki w ujow ie babki m ówili o nas „Ż y d z i” całą d ro g ę d o W itebska i K am ieńca P odolskiego p rzez Lw ów , Ż y d em , b o w wieku trzynastu lat przeczytałem D ostojew skiego a teraz piszę w iersze przy stoikach knajp na L ow er East Side, w tych niezrów nanych delikatesach dla intelektualistów . Ż y d em , bo krew mi w rze na w yczyny syjonistów i jestem wściekłym postępow cem . Ż y d em , b o buddystą i m ój gniew prześw ieca w gorącym po w ietrzu gdy w zruszam ram ionam i. Ż y d em , b o nietolerancji m onoteistycznych Ż ydów , katolików , m uzułm anów nic da się tolerow ać Blake pisał o „sześciu tysiącach lat sn u ” odkąd przedw ieczny A donai, T a tk o N iczego, zastawił pułapkę na um ysł - oj! te absoluty, m yszuge2 Jestem Em erytow anym Ż ydow skim O byw atelem bo płacę długi m am ulgow y bilet na a u to b u s, na m etro , zniżkę d o kina 1 zupełnie nie rozu m iem jak ci m łodzi żyją i za co Jak m ogą znieść, że idą w św iat z dziesięciom a dolaram i w kieszeni i b o m b ą w odorow ą? październik 1991

A llen Ginsberg (ur. w 1926 r. w Newark, zm. w 1997 r. w Nowym Jorku), jeden z, najwybitniejszych i naj­ szerzej znanych na Świecie poetów amerykańskich. W latach 50. współzałożyciel formacji Beat (m.in. Kerouac, Corso, Burroughs), która zrewolucjonizowała poezję i obyczajowość amerykańsko, stając się zalążkiem ruchu hippie w latach 70. i in. ruchów kontestacyjnych. Autor słynnych poematów „Skowyt” i „Kadysz” i niezliczo­ nych wierszy, tłumaczonych na większość języków świata. W październiku 1993 r., podczas trzeciej wizyty w Polsce, miał wieczór autorski w Bydgoszczy, (red.) 1 w oryg. ang. Yiddishc Kopf 1 w jidysz: stuknięty

34

KW A RTA LNIK

IA RT l Y S T Y C Z N Y

Po przyjęciu Po w ieczorze autorskim w brzęku szklanek, w ody m ineralnej, w ódek w śród roześm ianych profesorskich b ró d , klasyków utenisów kow ionych, intelektualnych m ilionerek, literackich ciotek z ciotam i sw etrzastych m ateczek z L am b eth , T ro cad ero , H yde Parku, Piątej Alei blond dziennikarek w bransoletach, pysznych koneserów D ostojew skiego i G ogola podstarzałych m etres w ydaw ców pism dla trockistów , lesbijek m ających okres i podkładających p o d siebie okładki ilustrow anych m agazynów - czego jeszcze? - osiem nastoletni szczeniak przem yka z foyer d o ubikacji, szczupły, blady w czerw onej czapeczce, zm yw acz szyb, k tó reg o przyw iodła tu S enora M urillo u rzeczo n a jego bezw stydem , uradow ana szczupłością nóg, gdy ja z zachw ytem łowię jego w zrok, a o n półodw racając się o d p o w iad a spojrzeniem i szczęście m nie rozpiera na myśl o jego ciele o b n ażo n y m w pościeli gdzie rozstrząsać będziem y pradaw ną doktrynę dla wyrafinowanych o W spółw yłonionej M ądrości. 5 pa źd ziern ika , w Łodzi, ogodz. 21.15 po wieczorze autorskim podczas w arszta­ tów „Construction in Process”. przełożył M aciej Bończa

35

Grzegorz Musiał Kadysz dla Allena W niedzielę - w iadom ość z N o w e g o Jorku, która jak sm uga cienia przecięła słoneczny d zień. Allen G insberg nie żyje! Bard i w izjoner tego stulecia. „N iew in ­ ny św ięty” - jak pisali o nim au to rz y H istorii literatury Stanów Zjednoczonych1„grom iący w spółczesną A m erykę i świat za zlo, dem oralizację i u p odlenie, na k tó ­ re zo stało skazane jego p o kolenie” . N ie tylko je g o ... jak wiele wizji zepsucia i zb ro d n i, którym i jeszcze niedaw no epatow ał Am erykę (tę krainę „M olocha” , k tó ­ ry „najlepszym z jego pokolenia rozłupał czaszki, zjadł ich m ó zg i w y o b ra ź n ię ...” ) okazuje się dziś codziennością. N ajodw ażniejsze z nich nader łagodnie dziś brzm ią w obec dawki nikczem ności i z b ro d n i, którą co dzień ociekają łamy gazet i telew i­ zyjne ekrany. N ieustannie oskarżany o w ybryk i skandal, swe w iersze - pełne o b ­ razoburczej pasji (choć i tęsknoty za dalekim , niepojm ow alnym B ogiem ) traktow ał właśnie tak - jako konfesję i ostrzeżenie. W październiku 1993 roku przyjechał d o B ydgoszczy - w prost z Serbii, ogarniętej tą głupią, krwawą w ojną. Nic um iał się p o g o d zić z tym , co widział i tam tą niegodziw ością gorączkow ał się bardziej, niż serią w ieczorów autorskich, jakie go w Polsce czekały. G dy w Filharm onii P o ­ m orskiej, akom paniując na harm onium m elodeklam ow ał swe słynne „Kra, kra, kra, kraczą w rony nad kam ieniam i g ro b ó w na L ong Is la n d ...” - którym i kończy „K a­ dysz” , p o em at pożegnalny dla swej m atki - m iałem w rażenie, że wygłasza antyfonę żało b n ą dla Sarajewa. Żyl św iatem . Świat - a raczej wszyscy m ieszkańcy tej planety - byli dla nieg o obiektem jed n eg o w ielkiego przesłania. W czasach, gdy poeci kłócą o się o bardziej czy mniej postm odernistyczną frazę, a na festiwalu tech ­ no w Berlinie żądali „zabaw y i naleśników ” - o n , ich idol, a jakże płytko przez nich ro zu m iany - napom inał, że w duchow ej pustce jednostki najchętniej p rz e ­ gląda się trageda narodów i pokoleń. Nic um iał patrzeć na świat jak na H a rm o ­ nię. Dla niego byl D ysharm onią - którą w espół z M olochem pieniądza, kariery, seksu sprow adza człow iek. Lecz nie byl pesym istą - swe apokaliptyczne wizje za­ wsze k o n trapunktow ał poszukiw aniem praw dy przez pojedynczy d ra m a t ludzkiej sam otności i udręki. Żyl skrom nie. O dbierając profesorską gażę na B rooklyn C o l­ lege w N ow ym Jorku ironizow ał, że jest „najbiedniejszym bogatym p o etą” . C h ę t­ nie rezygnował z honoriariów dla „wyższych celów” - w tym w latach 80., za pierwsze polskie w ydania swych książek, gdy je nie raz dosłow nie przem ycano d o planów peerelow skich wydaw nictw . Był dyskretny i ściszony. Jedną z cech najbardziej b u l­ wersujących dla tych, którzy przyszli p o „jakiś skandal” , była jego atencja dla słu ­ chacza i pro stolinijna uprzejm ość. Przeczył w izerunkow i, który m u dorabiały brukow ce. Był p ełen zadum y i łag o d n eg o h u m o ru . G dy wracaliśm y z żydow skie­

1 A. Kopccwicz, M. Sienicka: Historia literatury Stanów Zjednoczonych w zarysie. Wick X X , W-\va 1982 r.

36

KWARTALNIK

[ARTYSTYCZNY

go cm entarza w Ł odzi w raz z jednym z ocalonych - przew odniczącym G m iny jakby zatroskany o to , by jak najdłużej żyl bodaj ostatni św iadek łódzkiej Z agła­ dy , wykładał m u tajniki diety cukrzycow ej. O swoje zdrow ie też dbał. Lista e g z o ­ tycznych po traw w egetariańskich, którą ubarw ił swój przyjazd d o B ydgoszczy, w prow adziła w panikę obsługę hotelu „P o d O rłe m ” . Jednak ze wszystkich żądań, jed n o miał najważniejsze: ośw ietlenie widow ni. U tyskiw ałem na to dziw actw o, b o w łódzkim teatrze nie b ard zo daw ało się g o zadow olić. W tedy pow iedział: - Przecież m uszę w idzieć oczy tych, którzy d o m nie przyszli.

M u s ic ia n chutV,OOl'1 orf-ł*

u

nor

V 0 |C 9 .

Odręczny rysunek Ginsberga, dołączany do jego kontraktów. Tak należało umeblować scenę, na której występował. Fot. Archiwum „K.A. ”

Z egnaj, Allen! T ru d n o uw ierzyć, że jesteś ju ż z tym i, których odprow adzałeś niejednym swym kadyszem : z N aom i, z Joan B urroughs, z N ealem Cassady, Kero u acem ... ze swymi przodkam i z O dessy i sp o d Lwowa, z uśm ierconym i w Z a ­ gładzie, któ ry m kładłeś kamyki na m acew ach w W arszawie, Krakowie i Ł o d zi... z szaloną ciotką Różą, która „stukała butem ortopedycznym ” , z Apollinaire’m i W hitnianem , o d których wziąłeś swoją wielką frazę. G dzieś tam , w W iecznej Krainie P o etó w czytacie swoje wiersze T e m u , K tórego czciłeś i K tórego się lękałeś, K tó ­ rego kochałeś i p rzed K tórym uciekałeś - wracając, wciąż wracając. T ych, którzy C iebie kochali jest legion - sto k ro tn ie więcej niż dziesięciu, k tó ­ rych trze b a, by teraz T o b ie odm ów ić kadysz. 7 kwietnia 1997 r.

Grzegorz Musiał

Kazimierz Hoffman List z L o n g aro n e N a jb a rd ziej sensacyjne jest ocale­ nie dwojga dzieci, chłopca i dziew ­ czynki pod g r u z a m i jednego z domów w L ongarone... Fot. Archiwum „K.A. ”

Gdybyś m nie spytała, w jaki sposób znalazłem się w śród tłum u gestykulujących to znow u zam yślonych nad tym zrządzeniem przedziw nym losu, ch o ć oni utrzym ują że to był cu d , w śród grupy pierw szych sześciu którzy na wyścigi zaczęli wyciągać żywe swe ręce by pochw ycić tych dw oje d ro b n y ch , wciąż niem ych jeszcze i unieść zc szlochem i śpiew em w bezpieczne i suche (to w ażne!) suche już m iejsce, co bym pow iedział Czy ja wiem m o że p o p ro stu Przeczucie w tym było W idoki na zysk w yższego nazw ijm y to rzęd u O p atrzn o ść m oże Z resztą cokolw iek bym m ów ił, w ierzę teraz m ocno: będzie nam lepiej zobaczysz, D roga. Stałem z innym i tam w pierw szym rzędzie tak, przem yślałem w szystko i to ci pow iem : w i e 1 e ach w i e 1 e rzeczy od takiej jak ta o to chwili m o żn a od ro b ić. Ty wiesz o czym m ówię. Pom yślisz zn ó w pew nie: m ój B oże, życie m am przeszło i dziś skoro opadły, skoro odpadły nam skrzydła i zakrzywiły się m ocne, przyczepne d o tw arzy d o krwi samej szpony i d o dasz (być m oże) skoro bez piór ten nasz, ten gołąb nasz nagi miłości m ałżeńskiej otw iera z pragnienia w ielkiego swój d zió b „ to o n raptem list taki pisze” Skoro tak myślisz, to znow u ci pow iem : w i e 1 c tak w i e 1 e od teg o dziś dnia o d p ad ło że m nie robi się cieplej. S postrzegłem p rz ed chw ilą, jak zabłocony (p o stu m ilach pokrętnej, górzystej d ro g i) przystanął u zbocza

K a zin ierz H offm an, ur. 1928 r. w Grudziądzu, poeta i eseista. Wydal m.in. tomy poezji: „Rousseau” (1967), „Drzewo obiecane” (1971), „Wiersze wybrane” (1978), „Dwanaście zapisów” (1986), „Trwająca chwila” (1991) i „Przenikanie” (1996). Mieszka w Bydgoszczy, (red.)

38

KW A R T A L N I K

IA RT l Y S T Y C Z N Y

pośpieszny au to b u s. W ynoszą z niego pledy i w ino i chleb Jest zatem okazja! I ludzie znow u krzyczą unoszą w góre ręce i biegną z now iną ku dw ojgu tych m łodych, złożonych bezpiecznie pod ocalałym p o d szeleszczącym oliw nym drzew kiem posłuchaj m nie jeszcze. Kiedy tak patrzę i w idzę tu ż o b o k m ałego chłopaczka, jak bierze d o ust, przebiera palcami i słyszę rap tem głos (pom yśl!) fujarki jak w czasach Tacyta, o którym czytałem , że spisał nasz świat i kiedy pięść, nie, d ło ń : rozżarzająca się dłoń na w schodzie zaczyna zapalać rum ow ie i szlam tej czarnej, pow tarzam czarnej tak czarnej ciągle od nagłej i niespodziew anej śm ierci doliny (a życie wkręca się na p o w ró t w każdą tutaj szczelinę 1 zajm uje należne m u nieustannie m iejsce), słuchaj, kiedy tak stoję p o śró d tłu m u oddychających szybko 1 obłapujących się z płaczem p o d o k o n an iu się cu d u , kiedy w idzę tych d ro b n y ch dw oje, tych c z y s t y c h okrytych w spólnie ciepłym , w ełnianym pledem i złożonych na b o k u , W m iejscu, gdzie stary pies owczarski m acha o g o n em , w tedy już wiem (m ój B oże, niech będzie to i bez zw iązku!) w tedy już w iem : zaczniem y o d now a, zaczniem y od now a żyć, tv czysta gołąbko.

Tleń co to tak huczy nic. R ow er w odny miele klepką

kręgi owale w b ezru ch u czas.

N ad borem ch m u ra

błysnęło przeszło. Będzie pogoda i w ró żb a dym u tak cieszy oko.

Przy trzcinach człow iek z w iosłem . M łody.

K toś czyta, obok, na kartce „P ensees” piórko sójki i sepią: tak. K azim ierz H offm an

40

KW A R T A L N I K

IA R Tl Y S T Y C Z N Y

Po co piszę? K ontynuując an k ietę, po odpow iedziach: C zesław a M iłosza („K w artalnik A rtystyczny” nr 4 / 8 / 1 9 9 5 ) , R yszarda K rynickiego, Juliana K ornhausera (nr 1 / 9 / 1996), Jana Józefa Szczepańskiego, Tadeusza Konwickiego, Zbigniew a Żakiewicza, Aleksandra Jurewicza, Andrzeja Stasiuka (nr 2 / 1 0 / 1996), Henryka Gryn­ berga, Stefana Chwina, Kazimierza Brakonieckiego (nr 3 / 1 1 /1 9 9 6 ), Tadeusza Różewicza, Urszuli Kozioł (nr 4 / 1 2 / 1 9 9 6 ) , Michała Głowińskiego, Bogdana Czar­ kowskiego (nr 1 / 1 3 / 1997), Kazimierza Hofłinana, Janusza Stycznia (nr 2 /1 4 /1 9 9 7 ), zamieszczamy kolejne wypowiedzi. Ciąg dalszy W' następnym numerze, (red.)

Grzegorz Musiał Po co piszę W Świecie spustoszonym , któ reg o duszą jest technologia, zbrojnym ram ieniem - political correctness i którym zam iast Boga wTada M atka N a tu ra z berłem z pakuł i w tekturow ej k o ronie, z tym większą przyjem nością ośw iadczam , co następuje: T alen t to jest d epozyt. N ie wiem p o co, i w łaśnie ja, po śró d tylu innych, go otrzym ałem . Coś trzeba z tym zrobić - jak garbus z garbem , kaleka z kulami, śpiewak z głosem. Jeśli będę usiłow ał T o zgłębić - zgrzeszę pychą. Jeśli nie - tchórzostw em . Z g łęb iam T o - pisząc, tak jak kaleka - żebrząc o chwilę zainteresow ania u p rz e ­ chodniów'. P otem przestaję, gdy mijają m nie o b o jętn ie - ale znów zacznę, b o p ró c z teg o d ep o z y tu , Bóg dal mi inny. W iarę, że w szystko jest po coś - pisanie i przestaw anie, kołatanie d o różnych drzw i i o brażanie się, gdy pozostają zam knięte. W alenie pięściam i, a p o te m w'ab ienie słow iczym trelem . Przekupyw anie, b ałam ucenie, u w o d z en ie, chw ile przeraźliwej dum y, która oślepia, i te, kiedy spada łuska z o czu, b o zapadł zm rok i dusze ludzi zaczynają lśnić w sam otności, jak pstrągi w strum ieniu. W tej niepew ności - w szystko jest pew ne. Jasność w niejasności i pycha w zw ąt­ pieniu. T e kłam stw a są m odlitw ą i więcej w nich praw dy, niż w praw dach o p a ­ trywanych pieczątkam i. Bóg na to patrzy z porozum iew aw czym uśm iechem . Liczy p u n k ty w Księdze - „m a” i „stracił” . G dy ją zatrzaśnie, b ęd ę wiedział. Grzegorz M usiał

41

Krzysztof Ka rasek „ ...zn a la złem nic drukow aną moją wypowiedź, którą wygłosiłem na I Przemyskiej Wiośnie Poetyckiej. Wydaje m i się w ażna, a że właściwie dotyczy ona kwestii: „Po co piszę?”, mogłaby iść jako pewnego rodzaju wypowiedź moja w ankiecie. Pytanie: „Po co piszę?” w prostej lin ii prow adzi do pytania: „ W co wierzę?”. (Z listu Krzysztofa Karaska do Krzysztofa Myszkowskiego)

W co wierzę? Spotkaliśm y się tu , aby odpow iedzieć sobie, a przynajm niej spróbow ać o d p o ­ w iedzieć na pytanie, k tóre gnębi nas, a k tóre zadajem y sobie o d pew nego czasu, jed n o z p y tań , o d których zależy nasz sposób w idzenia teg o , co oczywiste. Życie w ydaje się oczyw iste, b o się żyje, żyje się owym H eideggerow skim „się” , więc się nie wie, czy się żyje, b o jest się w ow ym „się” . T rzeb a jednak w końcu p ow iedzieć sobie, uśw iadom ić, co jest tym , czym się żyje, skoro się żyje, o d d z ie ­ lić ow o „się” o d „ o n ” , bytu. Postaw m y się więc i w takiej sytuacji, w której wszyst­ ko co oczyw iste jest nieoczyw iste, czyli w sytuacji filozofa, skrom niej, człow ieka p oszu k u jąceg o praw dy o bycie, swoim bycie, który jest zarazem niczym innym jak w spólnictw em w istnieniu. Z tej perspektywy: nieoczywistej oczyw istości, zakw e­ stionow aniu ulega w szystko, co uznaliśm y za naturalne i nie wym agające reflek­ sji, a takim jest sam o życie w jego rozlicznych form ach i w cieleniach. Pytanie: „W co w ierzę?” , prow adzi nas w prostej linii do.pytania: Dzięki cze­ m u żyję? C o um ożliw ia mi to, że żyję? Jest to pytanie dram atyczne, bo li jego krań­ ca nie m a wyraźnej odpowiedzi, a jest tylko jakiś stopień uświadomienia, który pogłębia w ątpliw ość, uśw iadom ienie, nie św iadom ość. Jest o n o czymś innym niż św iado­ m ość, być m oże wyższym (ale niekoniecznie) i niczym innym jak uzm ysłow ieniem sobie dram aty cznego w ym iaru klęski, więc nic jest naw et pocieszeniem , a cóż to za o d p o w ied ź , w której nie znajdujem y słów pociechy - daje ją religia - a tylko o d n o w ien ie tragicznego spadku, nie ro z p o zn an e g o w ym iaru egzystencji - sofoklejskiego losu, tym razem nie naszego lecz całego plem ienia, więc pogłębienie poczucia bezsilności, rozdarcia. „W co w ierzę?” wiąże się, oczywiście, z religijnością poety, a raczej z jego re­ ligijną uczuciow ością. Jeśli istnieje bow iem u p oety coś takiego jak religijność, to posiada o n a właśnie charakter religijnej uczuciow ości, k tóra wydaje się być nie ty­ le wyższym stopniem przeżyw ania świata, co głębszym jego pochłanianiem , g łę b ­ szą jego form ą. W iedzieli coś o tym sym boliści, upatrując w znaku w idzialnym niew idzialną p rzestrzeń, a być m oże naw et i przepaść. Żyjem y w epoce pow szechnej utraty wiary. Z achodzi więc pytanie: co spraw ia, że w olim y raczej żyć niż nie żyć? Ż e w ybieram y ow o arystotelesow skie rozw iąza­ nie, k tó re sprow adza się d o form uły, iż „bycie jest lepsze niż nie bycie” ? M o że są

42

K W A R 'I' A L N I K

IA R Tl Y S T Y C Z N Y

jakieś in n e przesłanki p ró cz wiary, k tóre utrzym ują nas w tym m niem aniu. A m o ­ że problem wiary, w takim rozum ieniu w jakim zw ykło się g o rozpoznaw ać na se­ m inaryjnych zajęciach, przeniósł się gdzie indziej, lub przestał być aktualny i to , co m niem am y, iż nie jest w iarą, jest ni;) w istocie, w jakim ś innym rzecz jasna sen ­ sie, przekraczającym pojęciow ość sem inarzysty, stanow i ją, tyle że w innej form ie i postaci? Bo có ż m ogłoby uzasadniać i usprawiedliw iać nasze istnienie jeśli nie wiara, naw et gdy jest nieuśw iadom iona lub nic ro z p o zn an a , gdy nie zdajem y so ­ bie z niej sprawy? W iara, na której m usim y się o p rzeć, aby postaw ić nam io t na p u ­ styni, wiara w cokolw iek: w niebo gw iaździste, w praw o m oralne, w paradygm at kultury, w wiersz? Żyjem y w epoce niewiary, w co wierzyć pytam y się siebie, w co nie wierzyć? A pytanie to m a sens nie tylko konstytutyw ny. Jest pytaniem o to ż ­ sam ość praw dy. O uzasadnienie naszego istnienia. W iara jest procesem , więc pew nego rodzaju konstrukcją św iadom ości. Kon­ strukcją dynam iczną, posiadającą swoje spadki napięcia i wzloty. C oś zm ienia się, coś o b u m iera, lub pow staje. I wcale nie zależy to od p rzedm iotu wiersza. T o ra­ czej nasze w nętrze, w ychylone ku przedm iotow i, pow oduje odchylenie naszej świa­ dom ości, i w rezultacie m utację. Wiara jest życiem prawdy w nas. Kiedyś, jako m łody p o eta, p rzed ćw ierćw ieczem , gdy wydawałem swą pierwszą książkę, w ierzyłem , że poezja pow inna zmieniać świat. I że poeta powinien ubezpieczać - brzm iało to szum ­ nie - człow ieka, aby wkraczając w swój czas, a był on zawsze czasem przyszłym, nie dostał się w stalow e łapy alienacji (posiada d o teg o cudow ny instrum ent: sło­ w o). D ziś skłaniam się raczej ku tem u , iż jedyne co m oże o n zrobić, to ocalić te wysepki człow ieczeństw a, które przetrw ały w p otopie czasu, w brew czasow i, n a­ przeciw czasom , dobrym i złym , p o n ad pokoleniam i, poniew aż m utacje cywiliza­ cyjne przebiegają tak szybko, iż słowo zostaje daleko w tyle za innymi formami napierającej rzeczywistości. Byłoby więc naiw nością, trw ać przy starej w ierze, śledząc szybkość m utacji i dynam ikę cywilizacyjnych przem ian. P oeta nie w yprzedza już, w prost prze­ ciwnie: nic nadąża. Więc poezja pow inna raczej podtrzym yw ać ow e w ątłe im pul­ sy, aby cywilizacyjne m utacje nie oderw ały nas zbytnio od samej istoty życia, by nie osam otniły, a p o tem nie porzucił)' w obcym , stechnicyzow anym Świecie. Jakże d a­ lekie to o d teg o , co wyznaw ałam przed ćwierćwieczem? Dzieli tę wiarę przepaść dośw iadczeń tak jak tam tą dzieliła przepaść m arzenia i nadziei, intuicji i intencji. C hciałbym przy tym zaznaczyć, że nie m am p ew n o ­ ści, iż m oja ob ecn a wiara jest wyższa, lepsza w każdym razie niż tam ta, niby n a­ iw na, jaką p o rz u c iłe m . Być m o że to tera z w łaśnie się m ylę. W iara jest, jak pow iedziałem , procesem i być m oże doprow adzi m nie d o jeszcze czegoś inn eg o , no w eg o , co pozw oli przekroczyć mi zarów no m oją niew iarę, jak i zlą w iarę, a tak ­ że półw iarę, czy raczej wiarę połow iczną. „N asz wiek nic jest - bow iem , jak p rz e ­ czytałem to niedaw no u C h iaro m o n tc - wiekiem wiary, ale nie jest też wiekiem niewiary. Jest wiekiem złej wiary, w ierzeń podtrzym yw anych siłą, z braku tych praw ­ dziw ych.” Z dania te, jakże słuszne gdy chodzi o religię czy historię, nabierają in­ neg o znaczenia gdy skierow ane są ku poecie. C zy poezja, słow o, m oże wypełnić lukę, pustkę p o zo staw iona przez historię i religię? I czy jest wiarą praw dziw ą a nie

43

fałszywą, lub siłą podtrzym yw anym w ierzeniem ? W ciąż, jak przed laty w ierzę, za H o ld crlin em , że to co rzeczyw iste, ustanaw iają poeci. Spotkaliśm y się tu, aby wyjaśnić sobie, albo dow iedzieć się od innych, którzy zadają sobie p o d o b n e pytania, co spraw ia, że raczej w ybieram y życie niż śm ierć, istnienie niż nieistnienie, byt - bo słow o jest bytem - niż niebyt? I co uspraw ie­ dliwia ten w ybór w oczach nas samych? D laczego coś raczej jest, niż go nie ma? Pytania filozoficzne, arystotelejskie. A jednak uświadam iają nam o n e problem atyczność zwycięstwa i rozm iar klęski. Przecież to jest m utacja pytania: dlaczego m ów im y coś tak a nie inaczej, dlaczego w yrażam y coś raczej w ten niż w inny sp o ­ sób? D laczego - by przyw ołać G ottfrieda B enna rym ujem y lub rysujemy ja k ą ś dziewczynę ja k ją w id zim y albo odbitą w lustrze lub na skraw ku czerpanego papieru szkicujem y bu jn ą roślinność, korony drzew, m ury, te ostatnie ja ko g r u b ą gąsiennicę z żółtą głow ą zaw ieszoną niebywale nisko n a d ziem ią zgodnie z wszelkimi za sa d a m i? i F rag m en t p o chodzi z wiersza „Składnia” , k tó reg o tytuł jest jakąś odpow iedzią, cząstkow ą, poety; czy m ożem y ją uznać za własną? C zy składnia m oże stanow ić to , co rzeczyw iste i o stateczn e, czy m oże przeciw staw iać się bytow i lub p rz ezn a­ czeniu? I czy ku tem u zm ierza świadom ość? Ku sam oograniczeniu a naw et re d u k ­ cji w łasnego terytorium ? Raz jeszcze zacytujm y Benna: Wszyscy m ają niebo, miłość i grób, więc nie z a jm u jm y się tym więcej, ii' ram ach każdej ku ltu ry zostało to dokładnie omówione i przestudiowane. Co nowe je d n a k i nie cierpiące zw łoki to problem składni. Bo kim jest poeta? Jest kimś małym w bezm iarze czasu i bezm iarze słów i kimś wielkim, kiedy wy­ mierza czas i słowo. Więc kilka wierszy, jakie m oże przenieść przez przestrzeń i czas to d u żo , czy mało? N ależałoby m oże powiedzieć: ponad przestrzenią i czasem, gdyż za sprawą jakichś dziw nych m ocy, to nic on przenosi, to on jest przenoszony. T o bardzo d u żo w dobie, kiedy przepadają całe kraje, światy, dziesiątki istnień ludz­ kich. B ezim ienne, bez śladu. Słowa, byty pozornie ulotne i niedotykalne, jak pow ie­ trze, okazują się posiadać - niekiedy - konsystencję bardziej trwałą niż ta, z której zb u d o w an e są pom niki: stal czy b eto n . „B o to , co zostaje, ustanaw iają poeci” (H ó ld erlin ). T o znaczy wszystko inne przem ija. Słow o, najbardziej lotna m ateria, staje się najbardziej o d porna na zniszczenie. W ydawałoby się, tak daleko odstąpili­

44

KWARTALNIK

IA R Tl Y S T Y C Z N Y

śmy o d rom antycznych uniesień i w szechm ocy K onrada („K iedy spojrzę w kom etę z całą m ocą d u s z y ,/ D opóki na nią patrzę, z miejsca się nie ruszy.” albo: „ ...g d y ­ bym mą wolę / Ścisnął, natężył i razem wyświecił, / M oże bym sto gw iazd zgasił, a drugie sto w zn ieci!...” ). Kiedy czytam „N ieskończoność” Bieńkowskiego („T rzy poem aty” ), m im o że wyrosła o n a z racjonalistycznej raczej, oświeceniowej tradycji poezji francuskiej (d o której odwoływała się aw angarda) w iem , że jest ona projek­ cją tej samej w szechm ocy i dum y z istnienia. W ciąż jeszcze, jak w „Wielkiej Im p ro ­ wizacji” słowo jest, m oże nie najwyższą, ale wysoką miarą wszechrzeczy. D o b rz e postaw ione zdanie, które zachwyca nas swoją urodą i m ądrością - czy­ li dynam izuje nasze przeżywanie i pojm ow anie świata - zachwyca kondensacją praw ­ dy, jest takim sam ym czynem , jak o b ro n a R eduty na W oli. K rzysztof Karasek

Pieśni kalikujące na głos świerszcza i ducha czasu Fot. Elżbieta Lempp

W starych gazetach , co je po ulicy rozw lóczy w iatr i now ych estetyk koniec zapow iada bije puls w spółczesności; lecz o n e nie żyją, znakiem są tylko, kaligrafią, którą porzuci! świat. Spójrzcie na tych chłopaczków , stylow ych, bez pryszczy, na tych rim b au d ó w , co geniusz przypisali sobie; m rą jak liście w listopadow ym m rozie. Już nic starość a wyższy nakład ich zyskiem. Z apom nieli kroków ubeków na schodow ych klatkach, d o drzw i walenia, w ernisaże tylko i kace, p rom ocja p rom ocję g o n i, kam ienic m łyńskie języków

K rzysztof Karasek, nr. 1937 r. w Warszawie, poeta, powicściopisarz, tłumacz, edytor, radiowiec. Opubliko­ wał m.in. tomy poetyckie: „Godzina jastrzębi” (1970), „Drozd i inne wiersze" (1972), „Prywatna historia ludzkości” (1976), „Świerszcze” (1986); powieść „Wiosna i demony” (1980). Tłumaczył Gottfrieda Henna. Mieszka w Warszawie, (red.)

45

ścierają się przy w ódzie lub tanim szam panie gdy now y gw ałt rzeczyw istości stawia tam ę. Nic w idzą już w żargonie zasiedziałym nic w ięcej, jak felieton o piątej nad ranem .

2. Na każdej dziecięcej fotografii z tam tych lat i - m am nadzieję - każdej ro d zin n ej, pstrykniętej n a sopockim m olo, gdy tylko wysilisz oczy, z tyłu obejm ujących się czule par tę sam ą postać ujrzysz w skórzanym płaszczu lub szynelu. Byliśmy tam aby zanurzyć się w m o rzu jak w sieci, p o m arszczo ne z zim na piłki, gdy wszyscy w czasow icze wyjechali. G ardłujący z P ow iatow ego K om itetu teraz zw olniony z m yślenia, szczęśliwy, że nie m usi obw ieszczać W ażnej Praw dy, dolary przelicza czerw onym i palucham i. Pierwszą jaką pam iętam p o ch o d zi z 5 6 -teg o , nigdy nie w idziałem grupy rodzinnej na zdjęciu rów nie szczęśliwej z tej krótkiej o b ro ż y w olności, szczęśliwej, że żyje jeszcze; teg o sm u tn eg o żadna kam era w kadrze nic mieści. Jest w tym sam ym skórzanym płaszczu w 7 0 -ty m , czai się na fotografii, na dru g im planie, i wyprawia nas w szystkich, nieodm iennie, w p o d ró ż ku S łońcu, gdy tró jn ó g dla d w u n o g a ustawiają na karawanie. 3. N ikom u nic się nic należy, w olność zdobyw a się żyjąc pionow o. Lecz noce b u d zą księżycowym św iatłem , lub brakiem światła, dni m ijają w m ilczeniu, w śpiewie, lub w parszywej zgodzie. P łonące ciało w iedziało, w dotyku, że parzy je pow ietrze od każdej świata strony, na W acławskim N am iesti oko ro w an e drzew o płakało ludzkim i łzam i. Byłem we w ładzy ustaw , stałem w tłum ie,

46

KWARTALNIK

IA R T I Y S T Y C Z N Y

jeden zc w spółczujących, boleśnie nieruchom y, dotknięty; jak księżyc nad pustym m iastem pochylał się dzień. Słońce o d n ajd o w ało inny w ym iar tw arzy, o d w schodu d o zach o d u spływał cień nocy. T o w szystko przepala dziś pam ięć, i oczy, co patrzą na zieleń innym snem . 4. Grają fanfary pustaki, mielą kam ienie w ustach, now i geniusze jak fu tb o lo w e piłki się zjawiają, lecz bram ki nie padają; m ecz odbyw a się w m ilczeniu. W ciszy pracuje serce zegara m iasta. I serce epoki zostaje zim ne: nikt nie m ierzy tem p eratu ry ani chłodu. Za jakim ś m u rem , albo choćby pło tem płynie życic, k tó reg o nic zaznali m łodzi a syci nie nazw ą tym bardziej, bo jest bełkotem , nad ran em , śpiących na C entralnym D w orcu. W idziałem 7 0 -letn ieg o Jezusa co um ierał z gw iazdą w oczach, w idziałem n aro dziny. I śm ierć też w idziałem . Lecz to , co jest sercem istnienia, jeg o tęczującą raną oczy m oje d o strzec się w zbraniały. K rzysztof K a rasek

47

Isaac Bashevis Singer Relikty, biedna Z ina, cóż uczyniła w imię miłości. Niem al wszyscy członkow ie Klubu Pisarzy Żydowskich w W arszawie, dokąd ch a­ dzałem w latach dw udziestych, uważali się za ateistów . W olna miłość była przy ­ jętym stylem życia. M łodsze pokolenie było p rzekonane, że instytucja m ałżeństw a jest przeżytkiem i hipokryzją. W ielu z nich stało się m arksistam i i głosiło coś, co nazywali „żydow ską świeckością” . Z upełnie innym typem pisarza był M otele B lendow er, mały człow ieczek, p o to ­ m ek sławnych chasydzkich rabinów . Miał ciem ną, wąską tw arz, bródkę w szpic i d u ­ że, czarne oczy wyrażające szlachetną pokorę wielu pokoleń. Był on autorem książki na tem at życia chasydów w Polsce. Jeden z dziadków M otele odsunął się od sw o­ ich wyznaw ców i stal się świętym sam otnikiem . Po jego śmierci uczniow ie znisz­ czyli jego pism a, poniew aż zawierały elem enty św iętokradztw a. M im o iż M otełe pozbył się d łu g ieg o chałatu i rabinackiego kapelusza, oraz zgolił pejsy, przem awiał jak rabin, używ ał ich pow ażnego stylu, zachowywał się z charakterystyczną dla nich przesadną uprzejm ością, zawsze zw ażał, aby, broń B oże, nikogo nie obrazić. U si­ łował połączyć żydowski m odernizm z w iedzą o kabale. Podjął się przetłum acze­ nia na współczesny jidysz takich mistycznych ksiąg jak „Z ohar” , „Księga Stw orzenia” , „D rzew o Życia” i „Sad granatów ” . W sw oich esejach głosił, że m iłość i seks są atry­ butam i bóstw a, i że praw idłow e ich używ anie m oże być środkiem d o przeniknię­ cia iluzji kategorii czystego rozum u oraz uchwycenia rzeczy samej w sobie i absolutu. W jakiś czas po tym jak go p o zn ałem , M otele zakochał się w kobiecie zwanej Z ina, która słynęła z urody. Była wysoką blondynką i pochodziła z bogatej w ar­ szawskiej rodziny. K tóregoś roku została w ybrana królow ą Esterą podczas balu m askow ego w żydow skim klubie literackim . Poślubiła wcześniej b o g ateg o m ło ­ d eg o człow ieka, praw nika, z którym zdążyła się już rozwieść. Po rodzicach o d z ie ­ dziczyła d u żą sum ę pieniędzy, która rozpłynęła się w raz z inflacją. Z ina była daleką kuzynką M o tełe. W yprawili wielkie, hałaśliwe wesele. C i, którzy znali pannę m łodą i pana m łodego przepow iadali, że ten zw iązek nie będzie trwały. M otełe był delikatny i słaby, a Zina silna. Jej pierwszy m ąż, praw ­ nik, m ów ił otw arcie, że jego była żo n a jest nim fom anką. W Klubie Pisarzy krąży­ ły plotki, że zaprosiła na wesele wszystkich swoich dawnych kochanków. Bliski przyjaciel ro d zin y dow iedział się, że Z ina w yznała M o tełe swoje grzechy, ale o n stw ierdził,

Isflflc Bashevis Singer (1904-1991), laureat literackiej Nagrody Nobla u roku 1978. Urodził się w Rad/A ­ minie pod Warszawą w chasydzkiej rodzinie rabinów. W 1935 r. wyjechał / Polski i osiadł na stałe w USA. Tworzył w języku jidysz. Autor powieści, opowiadań, esejów, książek dla dzieci, tłumacz dzieł literatury świa­ towej na jidysz. Zadebiutował powieści? pt.: „Szatan z Goraju” (1935). Inne powieści to m.in.: „Rodzina Muszkatów” (1950), „Sztukmistrz z Lublina” (1960), „Niewolnik” (1962), „D w ór” (1967” , „Spuścizna” (1970), „Szosza” (1978). (red.)

48

KWARTALNIK

lARTlY S T Y C Z N Y

iż nie jest zazdrosny o przeszłość, a w przyszłości d a jej całkow itą sw obodę. P o ­ d o b n o pow iedział jej: „O b ie nasze dusze w yw odzą się z sefirn chw ały, a w tych sferach grzechy są cn o tam i” . Jednym z kochanków Z iny, na którym p o d o b n o zależało jej najbardziej, byl pisarz B enjam in Raszkes. Pow iedziała M o tele, że nigdy g o nie zapom ni. Kiedy Raszkes był zm uszony w yprow adzić się ze sw ojego kaw alerskiego u m eb lo w an e­ go p okoju w pensjonacie, poniew aż zrobił dziecko służącej, Z ina z a p ro p o n o w a­ ła m u g ab in et w swoim now ym , dużym m ieszkaniu. W staw iła tam kanapę, stół d o pracy, a naw et m aszynę d o pisania z żydowskim i czcionkam i, sprow adzoną z A m e­ ryki, po to , aby m ógł pracow ać, gdy m uza ześle nań natchnienie. P roblem w tym , że Raszkes m iał coraz m niej chęci d o pisania. Traw ił całą energię na niezliczone potencjalne ro m anse i nie m iał czasu na nic innego. W Klubie Pisarzy ciągle m ów iło się o trójkącie M otele - Zina - Raszkes. M im o że Raszkes obiecał Zinie, że będzie unikał klubu i że będzie pracow ał, przychodził tam codziennie i spędzał cały czas na rozm ow ach telefonicznych. Zam ykał drzwi budki telefonicznej i szeptał niekończące się wyznania m iłosne. U trzym yw ał, że monogam izm zniszczył erotykę. M ężczyźni i kobiety nie są z natury zazdrośni, a je­ dyne, czego nie lubią, to bycia oszukiw anym . P oza tym wolą poznaw ać praw dę po tro ch u , jako część gry m iłosnej. Raszkes opow iadał kolegom , że wielu m ężczyzn lubi dzielić się swoimi żonam i z odpow iednim i kochankam i i że te poglądy opiera na własnym dośw iadczeniu. M ów ił, że m ężow ie jego dam serca są jego przyjaciół­ mi i wielbicielami. C zęsto ganili go za to , że zaniedbuje ich żony. Raszkes tw ier­ dził, że utrzym uje d o b rą atm osferę pom iędzy swoimi kochankam i a ich m ężam i. Nie m inął rok, a plotkarze w Klubie Pisarza mieli nową sensację, o której mogli opowiadać. Z ina zakochała się n a zabój w znanym przywódcy kom unistycznym , Le­ onie Poźniku. W Rosji trwały już od pew nego czasu prześladowania trockistów , ale Poźnik nadal był tw ardym stalinowcem . Wydawał dwa pisma kom unistyczne, jed­ no p o polsku, a drugie w jidysz. Byl wielokrotnie aresztowany przez Defensywę, czy­ li polską policję polityczną, ale zawsze go zw alniano. Nie mieli ochoty trzym ać lewicowych przyw ódców zbyt dłu g o w więzieniu. Polska była oficjalnie państwem dem okratycznym . Nic m ożna było więzić ludzi za przekonania. Poza tym przyw ód­ cy Defensywy nic chcieli wykorzenić w Polsce kom unizm u, b o to oznaczałoby, że zostaliby bez pracy. Poźnikow i przydawały się te krótkie pobyty w w ięzieniu, bo d o ­ daw ało m u to prestiżu zarów no w partii, jak i w Związku Radzieckim. Podczas prze­ słuchali przechwalał się swoją odwagą i opowiadał, jak dobrze wykładał polskim faszystom zasady leninizm u. M im o to, towarzysze nazywali go żartobliw ie „polskim Łunaczarskim ” - czyli kom unistą-gaw ędziarzem , a nie człowiekiem czynu. P oźnik m iał szerokie bary, był niski i nosił buty na podw yższonych podeszw ach i obcasach. Jego oczy, spoglądające spoza grubych okularów w rogow ej opraw ie, wydawały się błyszczeć jakimś własnym światłem . C zęsto w yobrażałem sobie, że spoza tych okularów' świecą wszystkie zwycięstwa św iatow ego kom unizm u. W ydaw ało się sprawą niew iarygodną, że Z ina zakochała się w nim . P oźnik miał żo n ę, działaczkę kom unistyczną skazaną na pięć lat więzienia. O pow iadał o ro ­ m ansie z jakąś w ażną kobietą w M oskw ie, dokąd był zapraszany co kilka m iesię­

49

cy. Poza tym Z ina nigdy nie wykazywała ża d n eg o zainteresow ania polityką. Kie­ dyś była w yznaw czynią zn an eg o m edium K luskiego, który specjalizował się w wy­ w oływ aniu d u chów o sób zm arłych. T o właśnie jej fascynacja okultyzm em sprawiła, że zainteresow ała się M o tele. Ale któż jest w stanie pojąć drogi miłości? W K lu­ bie Pisarzy w iedziano, że Z ina bierze udział we wszystkich działaniach lewicy. L e­ wicowcy publikow ali w sw oich pism ach wywiady z nią. N osiła skórzaną ku rtk ę, taką jak funkcjonariusze C zeki, sowieckiej policji politycznej. Sprzedała swoją b i­ żuterię na p o m o c dla w ięźniów politycznych. Wyjawiła kom uś, że Defensywa wzywała ją na przesłuchania i że była zatrzym ana na noc w areszcie śledczym na D aniłow iczow skiej. W K lubie Pisarzy krążyło pow iedzenie, że k o m u n izm jest jak grypa - każdy m usi przezeń przejść w cześniej czy później. W iosną 1 9 27 roku P oźnik i Z ina wyjechali d o Rosji. Znikli nagle, nie dając znać n ik o m u w klubie. P ow iedziano m i, że nie zaw iadom ili naw et sw oich towarzyszy. Ż ad n e z niech nie m o g ło otrzym ać p aszp o rtu . O soby zaproszone d o Z w iązku S o­ wieckiego musiały przekraczać granice nielegalnie w Nieświerzu. Przez dłuższy czas nikt w klubie nic mial żadnych w iadom ości o P oźniku ani Zinie. P o tem rozeszły się pogłoski, że Leon P oźnik został aresztow any w Z .S.R .R . i osadzony w słyn­ nym w iezieniu na Ł ubiance. Raszkes otrzym ał jedną kartkę w jidysz o d Ziny, p o d ­ pisaną innym nazw iskiem . R o zp o zn a ł jedynie ch arak ter pism a. Z in a używ ała konspiracyjnego, zaszyfrow anego języka: „W uj L eon jest śm iertelnie chory i p rz e­ bywa w szpitalu L ubią. Lekarze nic dają nadziei.” K artka była podpisana: „ T w o ­ ja zrozp aczo n a ciotka C h arata” , co po hebrajsku oznacza żal. W jakiś czas później okazało się, że żydow skie pism o w ydaw ane w C harkow ie opublikow ało atak na antologię wydaną przez Poźnika dwa lata wcześniej. A u to r artykułu, towarzysz D am eszek, odkrył we w stępie napisanym p rzez P oźnika ślady„trockizm u. ★ W krótce po zniknięciu Poźnika i Ziny w klubie rozeszły się wieści, że M otełe B lendow er stal się pokutnikiem i to nie now oczesnym , takim , który łączy żydow ­ skość ze świeckością, tylko takim , który wraca d o skrajnej ortodoksji. Zapuścił b ro ­ dę i pejsy, zaczął nosić długi chałat, a spod kamizelki widać było frędzle tales kotn. O publikow ał list w ortodoksyjnym dzienniku, gdzie potępił całą swoją wcześniej­ szą tw órczość jako herezję i truciznę dla duszy. Zabronił wszystkim żydowskim kół­ kom dramatycznym wykorzystywania jego sztuki i odesłał swoją legitymację członkowską d o Klubu Pisarzy. Właściciel żydowskiej księgarni opowiedział, że M otele wykupił u niego wszystkie egzem plarze swojej książki, naplul na nic i wyrzucił d o śmieci. Rasz­ kes poszedł d o mieszkania M otełe, aby odzyskać niektóre swoje rękopisy, ale M o te­ le powiedział m u, że wrzucił je do pieca. Jego małżeństwo z Ziną zostało unieważnione i m ógł się ponow nie ożenić po zebraniu podpisów stu rabinów . O rtodoksyjna ży­ dowska gazeta doniosła, że reb M otełe ożenił się z pob o żn ą żydowską córką, w ywo­ dzącą się z rodu sławnych rabinów i został kierownikiem jesziwy. Ciekawscy z klubu wywiedzieli się, że nową żoną jest osiem nastoletnia dziewczyna, która, zgodnie z cha­ sydzkim prawem i obyczajem , w dzień po weselu ogoliła głowę i zaczęła nosić cze­

0

K W A R T A I. N I K IA R Tl Y S T Y C Z N Y

pek, jak rebecin. M otele zm ienił num er telefonu, aby prześm iewcy i heretycy nie m o ­ gli się z nim kontaktow ać. Kiedyś spotkałem go na ulicy i ukłoniłem się, ale odw ró­ cił głowę. T ru d n o mi było uwierzyć, że zaledwie rok wcześniej M otele rozmawia! ze mną o Kancie, N ietzschem , Kierkegaardzie i Uspienskim . P rzedtem skłaniał się ku syjonizmowi, obecnie uważał syjonistów za zdrajców narodu żydowskiego. Pew nego w ieczora, w dw a lata później, w m oim wynajętym pokoju zadzw onił telefon. Nie byłem w stanie rozpoznać głosu kobiety d o chwili, gdy pow iedziała, ze jest Ziną. N igdy nie byłem jej przyjacielem - w itałem się z nią w Klubie Pisarzy, ale rzadko rozmawialiśmy. T eraz m ów iła d o m nie jak d o starego przyjaciela. P o ­ wiedziała, że przedostała się nielegalnie z p o w ro tem d o Polski. Będąc w Rosji d o ­ wiedziała się, że M otele m a d ru g ą żonę. Już z Warszawy usiłowała dodzw onić się do Raszkesa, ale p raw d opodobnie wyprow adził się z pokoju, który o statn io w ynaj­ mował. Pytała w klubie o jego adres, ale nikt go nie znał. Miała nadzieję, że ja wiem , gdzie m ieszka, ale nie um iałem jej pom óc. G los Ziny zm ieni! się. Brzmiał ch ro p a­ wo i staro. Zapytała, czy m ógłbym się z nią spotkać na ulicy, na ro g u Solnej i Leszna- Powiedziałem, że nie chcę, aby m nie z nią widziano, bo m ogę zostać aresztowany. Z ina zapew niła m nie, że w ładze polskie w iedzą o jej ucieczce d o Rosji i sp o ­ tkanie z nią niczym mi nie grozi. Pow iedziała: „M ój drogi, nie jestem tą sam ą Zin3- G dyby m oja m atka żyła, naw et ona by m nie nie poznała. Straciłam w szystko w czerw onej g eh en n ie - u ro d ę i wiarę w ludzi. M ów i d o ciebie żywy tru p ” . Dałem się przekonać i poszedłem na spotkanie z nią. Wcześniej spadł śnieg z desz­ czem, a teraz wiał lodow aty w iatr. N a ro g u Solnej i Leszna ujrzałem Z inę. N igdy bym jej nic ro zp o zn ał. Była w ycieńczona i postarzała. Jej włosy ściem niały, a p o ­ za tym były p o targ an e i skołtu n io n e. M iała na sobie szary w aciak, z g atu n k u tych, Jakie noszą uliczni h andlarze. W yciągnęła w ilgotną d ło ń i pow iedziała: - Jestem g ło d n a i przem arznięta. Nie spałam trzy doby. Kiedy pojechaliśm y do K-osji, zostaw iłam wszystkie swoje ubrania w m ieszkaniu, które dzieliłam z M o te ­ le- U siłow ałam je odzyskać, ale jego żona zatrzasnęła mi drzw i p rz ed nosem . Te trochę pieniędzy, k tó re m iałam , w ydałam na telefony, ale nikogo z m oich daw ­ nych przyjaciół nie m a w d o m u . G dzie jest llaszkes? G dzie się ukrywa? Wszyscy Uciekają o d e m nie jak od trędow atej. N ie uw ierzysz, ale recepcjonista w klubie nie Wpuścił m nie. N o , có ż, zasłużyłam na to. Z ina m ów iła i kaszlała. Spluw ała w coś, co w yglądało na b ru d n ą serw etkę. - M am chore płuca - powiedziała - Cierpię na gruźlicę, albo coś w tym rodzaju. - C o mieli w Rosji przeciw ko Poźnikow i? - zapytałem - Podpisał się p o d Wszystkimi ich kłam stw am i. - A co m ają przeciw ko kom ukolw iek? Pożerają się naw zajem jak dzikie zwierZęta. U lituj się n ad e m ną i zabierz m nie gdzieś, gdzie jest ciepło. Po chwili w ahania zabrałem ją d o kawiarni na ulicy Leszno 36. K elnerka w zdry­ gnęła się ujrzawszy Zinę. Zam ów iłem dla niej zupę pom idorow ą, a dla siebie szklan­ kę herbaty. Z ina porzuciła wszelkie m aniery. M oczyła chleb w zupie. M ów iła tak głośno, ze wszyscy siedzący o b o k goście krzywili się. Przechyliła talerz, wypiła reszt­ kę zupy i pow iedziała: - Nic poznaję W arszawy. N aw et siebie nie poznaję. Nie Potrafię opisać, co przeszłam od chwili aresztow ania P oźnika. D osłow nie żyłam

51

na ulicy. M iałam nadzieję, że m nie aresztują, w tedy przynajm niej zyskałabym dach n ad głow ą. Ale kiedy człow iek, który nic m a szczęścia, chce czegoś, dzieje się coś całkiem przeciw nego. Pow iedziałam im w prost: „Jesteście m ordercam i, nic socjalistam i, jesteście gorsi od faszystów. A w asz Stalin to przestępca” . Ale oni tyl­ ko się roześm iali. N ie chcieli m nie naw et zam knąć w d o m u dla w ariatów . Kiedy przekraczałam granicę, wracając d o Polski, pozwolili mi jechać bez d o k u m en tó w .. Z n o w u zaczęła kaszleć. W yjęła b ru d n ą serw etkę i w ytarła nos. - N ie gap się na m nie. T o ja - Z ina, królow a balu w Klubie Żydow skich Pisa­ rzy, w ybrana jako królow a Estera. O , ja nieszczęsna! U śm iechnęła się i przez m o m e n t jej tw arz znów była m łoda i piękna. * M in ęło wiele lat. O puściłem W arszawę i w yjechałem d o S tanów Z jed n o c zo ­ nych. W ybuchła w ojna z H itlere m , p o tem zrzu co n o b o m b ę atom ow ą, a potem nastał pokój. W latach 1945 -5 0 ustaliliśm y, w przybliżeniu, kto przeżył w Ku ro ­ pie. D ow iedziałem się, że P oźnik zm arł w w ięzieniu w M oskw ie na d łu g o przed w ybuchem w ojny. Inni tw ierdzili, że w ysłano g o d o kopalni złota na P ółnocy i że zm arł tam z gło d u . O ile mi było w iadom o, M otele i Z ina zginęli w Polsce. Jesionią 1954 roku pojechałem p o raz pierwszy d o Izraela. U zyskałem tam wię­ cej inform acji na tem at tych, którzy zginęli w g ettach , w o b o zach koncentracyj­ nych czy w Rosji. Usłyszałem p o n u re wieści na tem at m ojej rodziny. Pew nego dnia, w h o telu w Tel Awiwie, usiłow ałem czytać książkę przy skąpym świetle sączącym się p rzez żaluzje. Spuściłem je żeby ochronić się przed pustynnym piaskiem nie­ sionym p rzez gorący cham sin. Ktoś zapukał d o drzw i. Przyzw yczaiłem się już d o niezapow iedzianych gości, bo telefon był często zepsuty. O tw orzyłem drzw i i ujrzałem m ałego człow ieczka z białą b ro d ą, u b ran eg o w rabinacki kapelusz. Za nim stała wysoka kobieta w p e ­ ruce nakrytej szalem , z tw arzą złotą o d niesionego w iatrem piasku. Spojrzałem na nich i pom yślałem , że pew nie są parą schnorerów zbierających datki na jakąś spra­ wę. Zauw ażyłem , że kobieta trzym a w jednej ręce pudło, a w drugiej parasol. O b ej­ rzała m nie od stóp d o głów i pow iedziała: „T ak, to o n ” . - Czy m o g ę zapytać, z kim m am przyjem ność? - spytałem . - Ż ad n a przyjem ność - odparła. - N azyw am się Z ina, a to m ój m ąż, M otele B lendow er. Nie bój się, nie pojawiliśm y się zza g ro b u , aby cię udusić. P ow inienem był przeżyć szok, ale o d chwili w yruszenia w tę p o d ró ż przyzw y­ czaiłem się już d o najbardziej zdum iew ających spotkań. M ały człow ieczek rzeki: - N iespodzianka, co? Tak, żyjemy. W iem , że zaliczono m nie d o zm arłych. O p u ­ blikow ano tu naw et mój nekrolog, ale ja jeszcze jestem na tym Świecie. Spotkaliśmy się z Z iną w Lublinie, w 1948 roku. M oja druga żona i dzieci zostały zam ordow a­ ne w getcie, a to, co działo się ze m ną m ogłoby być opowieścią z tysiąca i jednej n o ­ cy. Przybyliśmy tu , d o państw a żydow skiego, dopiero dwa miesiące tem u. - W chodźcie, w chodźcie. T o dopraw dy niezw ykła spraw a - bełkotałem . Zina natychm iast weszła d o środka, a M otele, po chwili w ahania, wkroczył za nią-

52

KWARTALNIK

IA R Tl YS T Y C Z N Y

- D laczego siedzisz w ciemności? - zapytał. - Z po w o d u cham sinu? Przeżyłem rożne w ichury, ale z takim gorącym , piaszczystym w iatrem spotykam się p o raz pierwszy. W iatry w Rosji są zawsze zim ne, naw et w lecic. - T am wszystko jest zim ne - powiedziała Zina. - W 1939 roku, kiedy wybuchła wojna i polskie radio podało, że wszyscy m ężczyźni pow inni przejść przez m ost pra­ ski i uciekać w kierunku Białegostoku, poszłam z nimi - najpierw d o B iałegostoku, a potem d o W ilna, które należało d o Rosji. Byłam pew na, że kom uniści znają moją kartotekę i wyślą m nie na Syberię albo postawią przed plutonem egzekucyjnym , ale jakoś nikt nie zwracał na m nie uwagi. Nic będę opowiadać, co przeżyłam p o raz d ru ­ gi w czerw onym raju. Przetrwałam oblężenie Leningradu, a potem znalazłam się na Kaukazie, w śród perskich Żydów . Żyli tam od dw óch tysięcy lat i mówili mieszanką perskiego, hebrajskiego i rosyjskiego. W roku 1945 wszyscy uchodźcy próbowali w ró­ cić d o Polski, alby dostać się dci o b o zó w dippisów w N iem czech, ale ja pow iedzia­ łam sobie: Skoro Polska jest jednym wielkim cm entarzem , to p o co się śpieszyć? Zachorowałam jednak bardzo poważnie na astmę. Kiedy wreszcie dotarłam d o W ar­ szawy, chodziłam wśród ruin jak p ro ro k ... jak m u b yło... Jeremiasz. Zobaczyłam m ło­ dego człowieka kopiącego łopatą ziemię. Zapytałam , czego szuka, a o n odparł: Siebie. Nie był szalony, ale dziwny. Później spotkałam kilku dawnych kom unistów , którzy przychodzili d o Klubu Pisarzy. Stracili wszystko oprócz chucpy. Z W arszawy wyru­ szyłam d o Lublina. Któregoś dni idąc ulicą Lewertowską ujrzałam tę bezradną istom ojego byłego męża. Jem u też udało się przeżyć. Czy to nic zabawne? - D laczego stoicie? - zapytałem . - Siadajcie. N ie m am nic d o picia ani d o je­ dzenia... - Co? Nie przyszliśm y tu aby jeść ani pić - pow iedział M otele. - Przyszliśm y zobaczyć się z to b ą. Nie postarzałeś się zbytnio. Śledziliśm y tw oją tw órczość, n a ­ wet w Rosji. W Polsce znalazłem tw oją książkę. Jak w idzisz, m oja b ro d a jest cał­ kiem biała. Pew nie dziw isz się jak to m ożliw e, że jesteśm y znow u razem , po tym Wszystkim, co się m iędzy nam i w ydarzyło. R zecz w tym , że podpisy stu rabinów nie są w stanie uniew ażnić d u ch a m ałżeństw a. W każdym razie nasze spotkanie to akt o p atrzn o ści. W księdze Z oliar d u ż o m ów i się o nagich duszach, a m y oboje Jesteśmy takim i nagim i duszam i. - D laczego tak się przypatrujesz m ojej peruce? - spytała Z ina. - M otele p o sta­ wił mi w arunek, że p ow innam nosić perukę i zachow yw ać się jak p o b o ż n a m atrona. Pow iedziałam m u otw arcie, że w nic już nie w ierzę. Ale skoro taka była jego Wola, p o d d ałam się. C zym jest peruka? T o p o p ro stu włosy z jakiegoś trupa. Praw ­ dę m ówiąc jestem niem al łysa. W L eningradzie zachorow ałam na tyfus i wyłysia­ łam. C zytałam gdzieś, że naw et nieboszczykom w grobie rosną włosy, ale m oje nie chciały o drosnąć. T o znaczy, że jestem gorsza od nieboszczyka. - Z in o , nie przesadzaj - pow iedział M otełe. - Co? N ie m uszę przesadzać. Praw da jest w ystarczająco dziw na. - G dzie mieszkacie? - zapytałem . M o tełe p o g ład ził brodę. - O biecaj, że nie będziesz się ze m nie śm iać, to ci pow iem . - N ic będę.

53

- Z robili m nie rabinem - pow iedział. - N ie m a się z czego śmiać. Jesteś synem i w nukiem rabinów . - T ak, tak. Przybyliśm y tli bez grosza przy duszy. Joint opłacił nasze wydadd. Ktoś ogłosił w gazetach, że żyję. T utaj m ieszka spora grupa chasydów m ojego o j­ ca i wszyscy przyjechali d o m nie - z Tcl A w iw u, Jerozolim y, Safad, a naw et z M a­ iły, choć to m iasto jest znane ze sw ego radykalizm u. N atychm iast zaczęli m nie tytułow ać rabinem . „ C ó ż ze m nie za rabin?” - pow iedziałem . „A poza tym , co z Ziną?” Ale oni odparli: „Jesteś dzieckiem naszej szkoły i o brazem tw ojego o j­ ca” . P ow iem krótko - zostałem rabinem , a o n a rebecin, tu , w Teł Awiwie. - W m oim przekonaniu jesteś bardziej rabinem niż wszyscy inni - powiedziałem . - D ziękuję. Żydzi przy ch o d zą d o m nie w szabat, jem y przy jednym stole, a ja czytam T o rę. C ó ż m am im głosić? Jedynie m ilczenie. W ynajęli nam m ieszkanie i u trzy m u ją nas. C ó ż m ógłbym tu robić? Straciłem swoją siłę. O fiarow ano mi re­ kom pensatę pieniężną z N iem iec, ale dla m nie te pieniądze są obrazą. Przez chw ilę m ilczeliśm y. N a zew nątrz w iatr wył, płakał, śmiał się, niby stado szakali. Z in a pow iedziała: - N ie dziw się, że noszę m akijaż. W iem , że to nic przystoi rebecin. C ierpię na egzem ę. M ężczyzna m oże zapuścić b ro d ę i zakryć policzki, ale na tw arzy kobie­ ty widać wszystko. P odczas takich w iatrów puchnie mi tw arz. Z n o w u przez dłuższą chw ilę m ilczeliśm y. P otem Zina pow iedziała: - Z g adnij, co m am w tym pudełku? - Z in ełe, o n jest pisarzem - pow iedział M otełe - a nie jasnow idzem . Pow iedz m u , co tam jest. - N ied o k o ń czo n a powieść Raszkesa - wyznała Zina. - R ozum iem . - Nie, nie rozumiesz. Tego wrześniowego dnia, kiedy warszawskie radio kazało wszyst­ kim m ężczyznom uciekać d o Rosji, poszłam d o Raszkesa i usiłowałam go przekonać, żebyśmy uciekli razem. O n jednak odm ów ił. Był blady jak śmierć. W pierwszy dzień Rosz H aszana leżał na łóżku i nie chciał już nigdy wstać. Ze wszystkich wielbicielek tylko jedna kobieta pozostała m u wierna - Molly Spitz, zła pisarka i wariatka. - Z n ałem M olly Spitz - pow iedziałem - Przychodziła d o K lubu Pisarzy. - T ak, to ona. - N ie w iedziałem , że była kochanką Raszkesa. - A która nie była? - odparła Zina. - U ganiał się za wszystkimi kobietam i o d lat piętnastu cło osiem dziesięciu. Kiedy w ybuchła w ojna, wszystkie zapom niały o nim , tylko ta m ałpa M olly Spitz została z nim . W d o m u , gdzie mieszkała, w ybuchła nie­ miecka b o m b a i została bez dachu nad głow ą. Ja skończyłam z nim raz na zawsze, ale m im o to starałam się go uratow ać. Błagałam, ale 011 odparł: „Z inełe, idź dokąd chcesz, ja przeżyłem swoje życie i to jest koniec.” Poprosił, żebym otw orzyła szu ­ fladę i znalazłam tam to , co m am przy sobie. Pow iedział d o m nie: „W eź to , jeśli nalegasz. Naziści nic p otrzebują m ojej pisaniny. C zerw oni też nie. Użyliby tych kar­ tek jako bibułki d o papierosów ” . T o były jego ostatnie słowa. - W oziłaś to z sobą p rzez te wszystkie lata? - zapytałem . -W s z ę d z ie , dokąd się udaw ałam - d o B iałegostoku, W ilna i L eningradu. T o

54

KW A R T A L N I K

IA R Tl Y S T Y C Z N Y

nie jest p o p ro stu pow ieść, to historia naszej wielkiej m iłości. P róbow ałam zn a­ leźć wydawcę w W ilnie, ale wszyscy byli tam wyznaw cam i Stalina. G órscy żydzi z Kaukazu nie znali jidysz. O to ta powieść. C iągnęłam ją za sobą przez wszystkie granice i ruiny, kładłam się z nią na zim nych stacjach kolejow ych, zabrałam ją d o szpitala, kiedy zachorow ałam na tyfus. G dy spotkałam w L ublinie M o tele, dałam m u ją d o przeczytania, a on stw ierdził, że to arcydzieło. M o tele żw aw o u niósł głow ę. -W y b a c z Z in o , ale nigdy teg o nie pow iedziałem . - Ależ tak. T o był twój pom ysł, żeby przynieść ją d o niego - pow iedziała Z ina wskazując na m nie. - T eraz, kiedy jesteśm y w Izraelu, chcę ją wydać. I chcę, ż e ­ byś ty napisał d o niej wstęp. T o też był pom yśl M otełe. M o tele w strząsnął się. - Pow iedziałem tylko, że on znał Raszkesa lepiej niż inni. O biecałem Z inie, że przeczytam powieść i napiszę d o niej wstęp. N astępnej n o ­ cy nie spałem d o trzeciej nad ranem i przeczytałem cały rękopis. C zytałem i w zdy­ chałem . O d czasu d o czasu łapałem się za głow ę. Zaw sze uw ażałem Raszkesa za utalen to w an eg o pisarza, ale to , co czytałem tej nocy, było najgorszym rodzajem m isz-m aszu. C zyżby przedw cześnie zgłupiał? C zy zapom niał jidysz? B ohaterem powieści nie była Z ina, tylko człow iek, który wdawał się w przew lekłe polem iki z w arszaw skim i żydow skim i krytykam i specjalizującym i się w n u d n ej, pseudofrcudowskiej analizie, błędnie cytując różnych pisarzy, filozofów i polityków . N igdy bym nic uw ierzył, że Raszkes był zdolny napisać tak przerażający galim atias, ale ro zp o zn ałem jeg o charakter pism a. Z apom niał naw et pisow ni. Raszkes m iał o p i­ nię hum orysty, ale w tym żałosnym m o n o lo g u nie było śladu dow cipu. W kilka dni później zadzw onił M otele. Pow iedziałem m u, co sądzę o ostatniej powieści Raszkesa. Z aczął się jąkać: - Ja nigdy jej nie wychwalałem. Powiedziałem jedno, a ona usłyszała coś innego. Skoro H itler potrafił zahipnotyzow ać Niem cy, a Stalin Rosję, to coś jest nie w p o ­ rządku z całą rasą ludzką. Z ina jest chora. Miała dwie operacje na raka. O bcięto jej lewą pierś. Nie m ogę jej powiedzieć prawdy o Raszkesie. W krótce znow u będzie m u ­ siała iść d o szpitala. Ja sam cierpię na anginę pectoris. Nie pow inienem byl odw ie­ dzać cię w czasie tej burzy piaskowej, ale ona m nie zaciągnęła. C o m am jej powiedzieć o tw oim wstępie d o książki? Proszę, wymyśl jakiś pow ód, żeby odm ów ić. - P ow iedz jej, że prześlę jej ten w stęp z Am eryki. - T o d o b ry pom ysł. W odkładaniu pew nych spraw jest wielka m ądrość. C hciał­ bym się z to b ą spotkać sam , bez niej. U m ów iłem się z M otełe, ale dzień przed naszym zaplanow anym spotkaniem ktoś zadzw onił i pow iedział, że oboje, Z ina i M otełe, zostali zabrani d o szpitala. C zło ­ wiek ten przedstaw ił się jako jeden z chasydów M otełe i mój wierny czytelnik. - T o m oże się panu wydać w zajem nie sprzeczne, co? Jednakże p o T reblince nie należy zadaw ać żadnych pytań. Isaac Basbevis Singer tłum . z j . angielskiego Elżbieta Pctrajtis-O ’Nci/1

Wiersze

poetów

izraelskich

Jehuda Amichaj Sztandary j

S ztandary tw orzą wiatr. W iatr nie czyni w iatru. Z iem ia tw orzy naszą śm ierć. T o nic m y czynim y. T w oja tw arz zw rócona na zachód sprawia, iż w ędruję wew nątrz siebie, to nie nogi. N ie drogi spraw iły, iż w ędruję w ew nątrz siebie, nie m o rd erstw o Abla, lecz tw oja tw arz.

lińjl wręcza tablice Mojżeszowi. Ilustracja z niemiec­ kiej Httflady (1300 r .).

Synagoga we Florencji D elikatna w iosna na po d w ó rk u , kw itnące d rzew o, cztery bawiące się dziew czynki po m iędzy dw iem a lekcjami św iętego języka przed ścianą pam ięci zro b io n ą z m arm uru . Levi, S o n in o , K assuto o raz inni w' rów nych linijkach jak w gazecie albo księdze T ory.

Jitburin Amicbnj, nr. 1924 w W iirzburgu. W Palestynie od 1936. Debiut 1955.

56

KWARTALNIK

IA R T l Y S T Y C Z N Y

Ale d rzew o nie stoi ku pam ięci sprawy, •cez na pam iątkę tej o to wiosny, arrivederci, nasz ojcze buona n o tte , nasz królu. W oczach Izy jak suche okruchy w kieszeni, ciastka, które było. Buona n o tte , S onino arrivederci sześć m ilionów , dziew częta i drzew o i okruchy.

List polecający W letnie noce śpię nago w Jerozolim ie, w m oim łóżku które stoi nad kraw ędzią głębokiej doliny 1 nie stacza się d o niej. Za dnia przechadzam się z dziesięciorgiem przykazań na ustach, jak ze starą pieśnią, k tórą człow iek śpiewa tylko sobie. d o tk n ij m nie, do tk n ij m nie, d o b ra kobieto! Ib nie blizna co czułaś p o d m oją koszulą. I o poskładany wiele razy polecający list o d m ego ojca »To, w sum ie jest d o bry chłopak i pełen uczucia” . Pam iętam ojca, jak budził m nie na m odlitw y. Robił to dotykając lekko m ego czoła, 1 nie ściągając ze m nie kołdry. O d tąd kocham go jeszcze bardziej. I z teg o p o w o d u o b u d zą go delikatnie, z m iłością, W d zień pow stania zm arłych.

D w a wiersze o pierwszych bitwach i. Pierwsze bitw y zasiały straszne kwiaty miłości pocałunkam i prawie - śm iertelnym i, jak pociski. Pięknym i autobusam i naszego miasta p rzew ozi się m łodych żołnierzy: wszystkie linie 12, 8, 5, jadą na fro nt. 2. W d ro d z e na fro n t spaliśmy w przedszkolu, p o d głow ę położyłem pluszow ego misia, na zm ęczo ną tw arz spadały bąki, trąbki i lalki nie aniołow ie. * N o g i, w ciężkich b utach, zburzyły wieżę z kolorow ych klocków ustaw ionych jeden na dru g im , każdy m niejszy od tego co pod nim . A w m ej głow ie wirowały w spom nienia duże i m ałe i tw orzyły w niej sny. A za oknem były p o żary ... jak w mych oczach p o d pow iekam i.

T ren in g sprawności aniołów Po ćw iczeniach na celach okrągłych a takim jest też m oje życie, w środku czarnego piętna m ojego dzieciństw a, w k tó re trafiam p o ćw iczeniach na celach okrągłych, ćw iczenia na m akietach człowieka: głow a jak głow a. U ciekający człow iek.

58

KWARTALNIK

[ARTYSTYCZNY

XIX-wieczna figurka Chasyiia

A lbo ludzie m ijani powoli: dziecko podczas zabaw y, m ężczyzna na krześle, m oja uk o ch an a przy oknie, przejścia p rz ed celującymi na w z g ó rzu czerw onych skorup na granicy Świata.

Jehuda Halevi Jego delikatne włosy na karku są korzeniam i o czu. W snlecionei b r o d z i e — . . . . .’ ' żyją wciąż jeg o sny.

Scena obrzezania z modlitewnika hebrajskiego (W yry, 1819 r.)

C zo ło jak żagiel, ram iona niczym wiosła niosące jeg o duszę w ew nątrz ciała d o Jerozolim y. Ale w pięści jeg o białego m ózgu tkwią czarne ziarna radosnej miłości. G dy d o trze d o u k o chanego pu sty n n eg o kraju, zasieje. Jehuda A w iclm j

Abraham Ch a lf i * * *

B ędę sobie to p o lą nad brzegiem rzeki.

Abraham Chalfi, ur. 1904 w l.oil/i. W Palestynie oil 1924.

W cieniu m ych gałęzi będą śpiewać ptaki, jakich nic w idziałem nigdy, a zielonkaw e gw iazdy będą cieszyć m oje oczy nocą. D laczego nie m ogę być sobie królem pogw izdującym , lub to p o lą nad brzegiem rzeki, i nie o d rzu cić głowy i k o ro n y niew olnika na niej i nie będę sobie topolą n ad brzegiem rzeki albo królem nie będę?

* * *

W iatr coś tam szeptał drzew u a o n o w podzięce szem rało, drzem iąc o b o k tarasu p ełn eg o kwiatów. R ok tem u siadywała czasami k o b ieta na tym tarasie. Tym czasem m inęła jesień i o p ętan a b u rzam i zim a m inęła rów nież, a tej w iosny nie w idziałem jej już. Tym czasem m inęła i w iosna. Abraham Ch Clifi

60

KWARTALNIK

IA R Tl YS T Y C Z N Y

Król Salomon i królowa Saby. Scena z dywanu perskiego (ok. 1SS0) wskazująca na związki Persji z kulturą żydowską.

A m ir Gilboa Teraz, w krajobrazie deszczu T eraz, w krajobrazie deszczu patrzę przez o k n o i w idzę, że wszyscy biegną. T eraz, w krajobrazie deszczu wyjdę na deszcz zobaczyć, czy też będzie m nie g o n ił, a m oże lepiej nie w ychodzić, m oże lepiej nie w iedzieć, czy m oje ręce są bezczynne i czy m oje nogi mają tylko iść tak zw yczajnie m oże lepiej nie w iedzieć, że deszcz pada w pustkę i jest sam otny i ja jestem sam otny, a w szystko co m am na sobie to tylko ubranie i lepiej, żeby nie p rzem o k ło niepotrzebnie.

Chaim G uń D ziedzictw o Baran przyszedł o statni. I nie wiedział A bram , że o d pow iada na pytania chłopca, P oczątek siły za dnia opadał. P o d n ió sł głow ę starzec. W idząc, że nie śni i że pojaw ił się anioł w ypuścił n ó ż z ręki. U w o ln io n y z w ięzów chłopiec w idział plecy ojca.

(Francja oi. 1280)

Izaak jak w iad o m o , nic stał się ofiarą. P rzeżył wiele lat i oglądał d o b ro , póki m gła nic zasnuła jego oczu.

A m ir Gilboa, nr. 1917 w Radziwiłłowie. W Palestynie od 1937. Debiut 1941. Zm. 1985 w Ramat-Gan. Chaim Guri, ur. 1923 w l ei Awiwie. Debiut 1949.

61

Lecz p o to m k o m w dziedzictw ie o d d ał tam tą chwilę. P rzychodzą na świat z n o żem tkwiącym w sercu. C haim G u ń

Natan Jonatan Jak ballada Jeśli b u k iet chw astów sprawiających ból jest tym co lubisz, p ójdę na pustynię i tam nauczę się bólu. A jeśli w iersze lubiłaś tylko wyryte w kam ieniu zam ieszkam pom iędzy skałami i w głazach pisał będę. 1 w tedy okryjem y się piaskiem w ciem ności i Księga R odzaju okryje się ciem nością, p ow iedz mi słowa piękniejsze o d płaczu i szczęścia. O n w idocznie kochał m nie, ten człow iek.

Kapitel rzymski z motywami m o w n i szofant. Pozostałość synajjojji »’ Ostii k. Rzym u (2-3 w.u.e.).

Natan Jonatan , tir. 1923 w Kijowie. W Palestynie od 1925. Debiut 1941.

62

K W A R T A L N I K l ARTl Y S T Y C Z N Y

Pew nego ranka w stanie Indiana W idziałem o b raz w brązach, jej włosy rozsypane o zim ow ym świcie w nagich lasach na w zgórzach Indiana, jej ram iona jak bliźniacze rzeki obejm ujące stalowe m osty K olum ba i tylko jej oczy wciąż zam knięte p o d w iecznym i śniegam i G ór Skalistych. A gdy ustąpią śniegi i nadejdzie okres now ej w iosny przybędzie pew ien m łody g eo lo g i odkryje tam miejsca na m iękkim ciele ze śladami palców , gorącego o d d ec h u , który zam arzł w czystym pow ietrzu i na brzegach ust zostaw ił kryształow ą grudkę 1 dalej, aż na policzkach i p o za nim i w m iejscu, gdzie św iatło bawi się sm u tn o w chow anego. Ranek był czysty i m roźny i pierw sze św iatło zapaliło szare w ierzchołki pam ięć o sam otnej nagości. O kryć liśćmi, sprow adzić deszcz. O bm yć p o dolinę, czekać na echo o d krzyczących w zgórz. N atan Jonatan

Dalia Rawikowicz M echaniczna lalka 1ej nocy byłam m echaniczną lalką, kręciłam się w lew o i praw o na wszystkie strony • upadłam na tw arz i rozbiłam się na kawałki 1 próbow ali złączyć te odłam ki w praw ną ręką. A p o tem stałam się napraw ioną lalką 1 naw ykłam być ro zw ażną i posłuszną, tylko że byłam ju ż lalką in n eg o rodzaju, niczym gałąź złam ana, którą jeszcze wić trzym a.

Dnlin Rawikowicz, ur. 1936 w Ramat-Gan. Debiut 1963.

A p o tem poszłam tańczyć na nocnej zabaw ie, lecz zostaw ili m nie w tow arzystw ie psów i kotów , jakby każdy m ój krok chcieli zm ierzyć i zliczyć. I m iałam zło te włosy i niebieskie oczy i m iałam sukienkę koloru ogrodow ych kw iatów i m iałam też kapelusz słom kow y o zd o b io n y wiśnią. D alia Rawikowicz

Tuwia Reulmer Z n ó w słońce Z n ó w słonce zielone w sosnach, p ro m ien ie ciem ne i jasne, i piękne dni w o zd o b ie nocy, jak kres tych wszystkich strasznych lat. Ptak zn ó w dzień swój śpiewka i chm ury niosą deszcz jak sny, um arli spoczywają w ziem i, a m ałe księżyce w sercu w ielkiej pustki, a ludzie p rzech o d zą kolejne etapy i posyłają sobie trzep o tan ie głosów , a w szystko to żyje na zawsze w m ych oczach jak ja, który żyję jeszcze jeden d z ie ń . Kcubncr Tuwia, ur. 1924 w Bratysławie.

Fryz z synagogi w Toledo (1366 r.) ozdobiony hebrajskimi i arabskimi inskrypcjami.

N atan Zach Jej piękna nie zna nikt Jej piękna nie zna nikt. W iatr nie opow iedział te g o drzew u. D rzew o nie o p ow iedziało desce w plocie. Deska w plocie wciąż pow tarza: Jej piękna, m ówię, nie zn a nikt. T ak m ów i drew niana deska o b ro b io n a tak, by być częścią płotu. Jej piękna nie zna nikt. Jej oczy n iep o d o b n e d o czarnego źródła i n iep o d o b n e do pieśni, k tórą kiedyś w górach śpiewał p o d m u ch jesieni, który rzekł, p o d m u ch jesieni: Jej piękna *iie zna nikt. T ak m ów i jesień, b o słyszała jak szeptał jej m iłość o b o k drew nia­ neg o p ło tu , który pow iedział to desce z drew nianego p ło tu i pow tórzył: Jej piękna nie zna nikt. Jej piękna nie zna nikt i nie w olno mi pow iedzieć tego n aw et sobie. M uszę pow strzym ać się i spacerow ać 0 w ieczornej p o rz e, kiedy cień pada na cień 1 zadow olić się m ilczeniem i nie krzyczeć. 1 uznać to za praw o: nie stać zb y t d łu g o o b o k p ło tu , iść dalej, gdy jesienny w iatr zawieje, nie słuchać te g o , co m ówią chłopcy tocząc słodkie słow a, nie zatrzym yw ać się, kiedy ktoś przystaje i nic słuchać, kiedy ktoś śpiewa, nie przysłuchiw ać się, kiedy szepce słodki głos: jej piękna nie zna nikt, jak blizny po ogniu.

Sam otny N ied o b rze człow iekiem sam otnym być lecz sam otny jest tak czy inaczej wciąż czeka i wciąż sam otny jest wciąż zwleka i wciąż jest sam

N ntnn Zach, nr. 1930 w Berlinie. W Palestynie od 1936. Debiut 1953.

i sam d o b rz e wie że naw et jeśli będzie zwlekał przyjdzie n a pew no.

Chwila Dla Asi

0 jed n ą chwilę ciszy proszę. Błagam . C hciałbym coś pow iedzieć. O n p rzeszed ł tu ż obok 1 m inął m nie. M ogłem d o tk n ąć skrawka jego płaszcza. N ie d o tk n ąłem . K tóż m ó g ł w iedzieć czego i ja nie w iedziałem . Piach przyklejony d o jego ubrania. Ź d źb ła zaplątane w brodzie. N ajpew niej leżał ostatniej nocy w słom ie. K tóż m ógł w iedzieć, że następnej nocy będzie pusty jak p tak, ciężki jak kam ień. Nic m ogłem w iedzieć. Nie obw iniam go. C zasam i czuję jak w staje we śnie poru szo n y niczym m orze księżycem , mija m nie bokiem , m ówiąc m ój synu. M ój synu. Nie w iedziałem , że tak dalece jesteś ze m ną.

Żydzi ii 'fezach. X V I -wieczna m iniatura arabska.

66

K YV A R T A I. N I K IA R Tl Y S T Y C Z N Y

O bym miał oczy zawsze O bym m iał zawsze oczy, by oglądać piękno te g o świata, sławić to cudow ne piękno, w którym nie m a skazy i sławić teg o , k to uczynił to piękno g o d n e chwały i p ełne, jakże p ełne, piękno. Póki żyję nie chcę być nigdy ślepym na piękno teg o świata. Z rezygnuję z innych rzeczy, ale nie pow iem dość oglądania teg o piękna, w którym żyję i gdzie m oje ręce w ędrują niczym okręty obm yślając i tw orząc m oje życie odw ażnie i niem niej cierpliw ie, cierpliw ie bez miary. 1 nie przestan ę sławić. T ak, sławić nie przestanę. A gdy u p ad n ę, zn ó w pow stanę - choćby na chwilę - by nie mówili u p ad ł, lecz pow stał znów na chw ilę, by sławić ostatnim spojrzeniem to , czego sławić nie przestanie.

I:ii u iinmentalna edycja Talmudu z najbardziej wyczerpującym zbiorem not i komentarzy rabi­ nów (Wilno, 1SS0 r.)

Siedzę na skraju ulicy Siedzę na skraju ulicy i patrzę na ludzi w okół. O n i nic w iedzą, że ja patrzę na nich. Czy tak sam o patrzy n a nas Róg, że nic nie czujem y, że nic nie wiem y, że o nic nie pytamy? Nie wiem. Jest wiele rzeczy, o k tóre pytam . Ale teraz siedzę na skraju ulicy i patrzę. 67

^

----------------------------------------

Z dum ienie T o w szystko nie m oje. P atrzę na to w zd u m ien iu . Czyje zatem , to wszystko? N ie wiem . M oże dziedzictw o? Ż aden znajom y ni krewny niczego mi nie zostaw ił. Więc? M o że wyjadę stąd, jeśli to w szystko nie m oje. M o że wyjadę stąd, prędko? N ic w ierzę w uczciw ość teg o pytania i przyglądam się sobie w zdum ieniu. N atan Zach Tłum aczył z hebrajskiego Tomasz Korzeniowski Konsultacja językowa R enata Jabłońska

Od tłumacza Z p rezentow anym i tu ośm iom a poetam i w spółczesnego Izraela, czytelnik p o l­ ski już „zetknął się” . O w o zetknięcie oznacza parę wierszy w literackiej prasie, w a n ­ tologii Aleksandra Z iem nego „Poezje now ohebrajskie” (P IW 1986, 1988) w latach osiem dziesiątych i niem al dziesięć lat później w „A ntologii izraelskiej” M ariana Grześczaka (W ydaw nictw o D olnośląskie 1995). Fakty takie, jak d ru k jednego wiersza Jch u d y A m ichaja przez „T y g o d n ik P ow szechny” w 1967 ro k u , tylko upew niają, iż o w spółczesnej poezji Izraela, rozwijającej się po 1948 roku, kiedy pow stało ob ecn e państw o Izrael, w Polsce w łaściw ie m ilczano, aż p o dzień d z i­ siejszy. W ydane w Ł odzi w 1947 i 1948 roku dw ie antologie N atana G rossa „W y­ bór w spółczesnej poezji hebrajskiej” i „Pieśń o Izraelu: w ybór po ezji” , silą rzeczy dotyczą p o etó w o jed n o , czy dw a pokolenia w cześniejszych, p o d o b n ie jak w yda­ na w L ondynie „A n tologia poezji hebrajskiej” Z ew a Szepsa (O ficyna P oetów i M alarzy, 1 9 74), zaw ierająca utw ory takich p o etó w , jak N a ta n A lterm an, C haim Nachm an Bialik, czy Awraham Szlonski, urodzonych w przedziale lat 1 8 7 3 - 1 9 1 0 . Spośród naszych o śm iu , należy d o nich jedynie A w raham Chalfi (ur. 1904). P o ­ zostali urodzili się m iędzy 1917 (Am ir G ilboa) a 1936 rokiem (D alia Rawikowicz). Dalia Raw ikow icz, d eb iutow ała bodaj najpóźniej (1 9 6 3 ), do stateczn ie jednak wcześnie, abyśmy nic mieli czasu na poznanie jej tw órczości. Czas był! Ale okazał się czasem straconym . Nie z winy literatury, która, jak wszelkie inne dziedziny ó w ­ czesnego życia, musiała podporządkow ać się im peratyw om polityki. S koro jednak ten u g ó r w kulturze m am y, jak się wydaje, już za sobą, przyszedł czas na od rab ia­ nie zaległości. I rzeczywiście, dzisiaj publikuje się więcej. N iestety, te działania są zbyt przypadkow e, zbyt chaotyczne. D ocierają d o nas strzępy, fragm enty m ozai­ ki, nie zawsze najciekawsze, najważniejsze, najbardziej reprezentatyw ne dla arty­ stycznego i intelektualnego życia m łodego państw a, b udow anego przez kolejne fale em igrantów z wszystkich niemal kontynentów , w tym z Europy, środkowej i w schod­ niej, także z Polski, co jest dla nas o drębnym , jakże ciekawym zjaw iskiem. Dzisiaj m echanizm y przyswajania hebrajskiej literatury często są wypadkową o so ­ bistych k o n tak tó w P olaków i Ż ydów uro d zo n y ch a to w Krakowie, a to w takim , czy innym m iasteczku polskim , w którym zdarza się, iż znajdą w ydawcę, pow iedz­ my d om kultury, czy lokalne stow arzyszenie. Ale i publikacje w ydaw ców p ro fe­ sjonalnych p o d o b n ie skazane są na większą lub m niejszą przypadkow ość. Przyczyn teg o jest zbyt wiele, by zajm ow ać się nim i w tym m iejscu. W rezultacie zdarza się, iż najważniejszych, uprzedzają pisarze mniejszej wagi. T ak jak prozę żydowską d łu ­ go reprezentow ał jedynie Icchok Baszewis Singer (z problem em uporała się w resz­ cie - częściow o - w rocław ska Biblioteka Pisarzy Żydow skich), tak proza hebrajska (izraelska) to dla nas w praktyce, wciąż jedynie A m os O z. W takiej sytuacji tr u d ­ no naw et w spom inać o klasyce. D laczego d o dziś nic wiemy nic o prozie choćby Uri N issana G nessina, u ro d z o n e g o w' S tarodubic na U krainie (1 8 8 1 ), a zm arłe­ go w W arszawie (1 9 1 3 ) jed n eg o z prekursorów strum ienia św iadom ości w litera­ tu rze światowej?

69

W racając d o naszych p o etó w . P rzew odzi im Jeh u d a A m ichaj, uznany dziś za najw ybitniejszego w Izraelu. W iersze: „ Je h u d a H alevi” , „T re n in g spraw ności aniołów ” , „D w a wiersze o pierwszych bitw ach” ukazują się p o raz pierwszy w p rze­ kładzie polskim. Trzy pozostałe publikował „Kwartalnik Artystyczny” ( 3 /9 4 ) , w prze­ kładzie Ryszarda K rynickiego ("S z tan d ary ” p o d tytułem „F lagi” ). R azem z A m ichajem (i innym i), członkiem grupy literackiej zw iązanej z pism a­ mi „L ikra’a t” i „A chszaw ” w latach 50-tych był N atan Zach. „C hw ilę” poznali już czytelnicy antologii A. Z iem n eg o , któiy tam pom ieścił też „D ziedzictw o” Chaim a G uri i „M echaniczną lalkę” Dalii Raw ikow icz. Przybliżam y tu polskiem u czy­ telnikow i czternaście now ych wierszy. T ak, jak zanika dziś przekonanie, że w Izraelu wszyscy ch o d zą w kapeluszach, tak z każdym nowym w ierszem potw ierdzam y przypuszczenia i pogłębiam y n a ­ szą w iedzę, iż tw órczość p o etó w teg o kraju, wcale nie m usi należeć d o w ytw orów k u ltu ro w eg o g etta, że nosi ona cechy żywej intelektualnej obecności w kulturze europejskiej, a z drugiej strony - czem u nie - pachnie i m ieni się koloram i Lew antu , szuka n atch nienia i odpow iedzi w Biblii. Bo też - czem u nie - skoro z jednej stro n y tru d n o poecie hebrajskiem u znaleźć cokolw iek naturalniejszego, a z d ru ­ giej, g dzie jeśli nie tam , szukać wszelkich odpow iedzi. Poeta izraelski żyje na sty­ ku O rie n tu i Z a c h o d u , traktując o b a źródła jak chleb pow szedni. D otyczy to też u ro d zo n y ch w Ł odzi, Kijowie, Bratysławie, B erlinie, W iirzburgu i Radziew iłłowie naszych ośm iu p o etó w , z wyjątkiem sabrów - u ro d zo n y ch w Izraelu C haim a G uri i Dalii R awikowicz. M ów i się, że ta cecha - dośw iadczenia przez miejsce u ro ­ dzenia - zanika w k u ltu rze Izraela. W ciąż nic brakuje w Izraelu now ych eu ro p ej­ skich im ig ran tów . O czyw iście p o p ełn im y błąd , jeśli naszą recepcję izraelskiej literatury pośw ięcim y na szukanie w niej jedynie nas sam ych. N a w ydłubyw anie z izraelskiego ciasta polskich rodzynków i m igdałów (czasem gorzkich). K ultura hebrajska oferuje zbyt wiele i robi to rów nież p o p rzez poezję, by czerpać z niej ledwie pożyw kę dla swych narcystycznych skłonności. P otw ierdzi to z pew nością uw ażna lektura publikow anych tu wierszy. Tomasz Korzeń iowski

Rysunek galicyjskiego artysty /;. M. I.iHenn upamiętniający Piąty Kongres Syjonistyczny w Bazylei (1002 >\). Anioł z Gwiazdą Dawida na piersi wskazuje wyjście z kraju niedoli do nowego życia i wolności.

Grzegorz Strumyk Kurs do Brzezin Kiedy przyjechali na m iejsce, odm ierzała m ałym i k ro ­ kami p rz estrze ń nie w iększą o d m ałego p o k o ju , choć przed nim i, jak spojrzeć, rozciągał się świat p o ho ry zo n t. Fot. Archiwum „K.A Ale ona ju ż nie patrzyła. Była tak lekka, że w iatr na szczycie pagórka przesuw ał ją o jeszcze jeden krok dalej. W ciskała m ocniej głow ę w ram iona, kurczyła się jakby chciała przytrzym ać się ziemi. M ężczyzna stal na wyciągnięcie ra m io n , tak by m ó g ł ją w każdej chwili zatrzy­ mać. - T o tu taj - pow iedział. Ani na chwilę nie przystanęła, w ydeptyw ała w traw ie swój p ro sto k ąt. S zedł za nią. O b o k niej. T raw a nie poddaw ała się, pow staw ała za nim i sprężysta. C zul g ru ­ dy, kam ienie jakby szedł boso. K obietę m usiała unosić trawa. M ężczyzna nie wykonał jednego n iepotrzebnego ruchu, wtapiał się w przestrzeń, która dla niej nie istniała. C h o d ziła zam kniętą ścieżką. Jeśli d ro g ę m ożna b u d o ­ wać, budow ała m u r sięgający w arstw gleby i w ierzchołków najwyższych traw. - Pójdziem y już? - jego pytanie zabrzm iało bardziej jak prośba. Słowa miały być przecież ratunkiem dla nich: dla starej kobiety i m ężczyzny jeszcze bardzo m ło ­ dego. O dw ażył się do tk nąć jej ręki. Zaszeleściła skóra. (I to w szystko co zostało pow iedziane.) Za chwilę p o ro śnięte miejsce, pustkow ie ze śladam i ściętych drzew m iało o d ­ słonić tw ardą kraw ędź zasypanej tablicy. Krokam i tak lekkimi jak paski żó łteg o p a­ pieru w ycinane w sam otności p rzez kobiety i silnymi kopnięciam i m ężczyzny 0 kam ienie d o krwi - rozkopali ziem ię. (Stara żebraczka, k tó rą tu przyw iózł, m usiała pam iętać. Pam iętała. Jej m ilcze­ nie było pam ięcią.) Jak w tedy p o wyjściu z h o telo w eg o baru zobaczy! ją o d w róconą od świata. M ów iła więcej m ilczeniem . Im bliżej d nia, tym bardziej słow a nie d o rozróżnienia. O d baru, wąskich ła'Vek d o brych d o przespania się jedną noc na boku z oślinionym u chem , uciekł na pow ietrze. O d drugiej błąkali się m ieszkańcy od światła d o cienia, o d cienia d o s'viatła, szukając kawałka nienaprom ieniow anego m uru. W ydostać się z ulic nie było już m ożliw e. Każdy chciał przyłożyć głow ę d o czyjegoś ram ienia. Grzegorz Strumyk, ur. 1958. Poeta, prozaik. Opublikował m.in. „Kino l.ino” , „Zagłada tasoli” oraz tomik "ierszy „Bezspojrzenie". Mieszka w Lodzi, (rod.)

71

Z aczerpnął w świetle rtęcio w eg o pow ietrza. Skóra w świetle zachorow ała. I z o ­ baczył ją. Z a filarem podtrzym ującym szeroki dach hotelu. Stała nie w tym m iej­ scu, w któ ry m stoją żebracy. W cien iu , g d zieś z boku n iew id o cz n a, ukryta, w yciągnęła rękę w ciem ność, trzym ała o tw artą dło ń przed sobą. N ik o g o nie by­ ło, naw et nie patrzyła, pochylona d o czarnych płyt. O bracał w kieszeni m o n etę. W yszedł z rtęciow ego światła, w szedł w ciem ność i zbliżył się d o niej, właściwie d o jej ręki. Z ciem ności w ciem ność podał m onetę. (F rag m en t fresku, w którym jak u M ichała A nioła m uśnięcie rozłączonych d ło ­ ni daje d o p iero tchnienie.) - C h o d ź stąd - pow iedział jej w tedy. - N ie - zlękła się. - D am ci pieniądze. P odniosła pierw szy raz głow ę i spojrzała m u w oczy. (W ciem nościach w idziała.) T rw ało i trw ało. W reszcie opuściła głow ę bez odpow iedzi. Nic czekał, p rz e ­ cież ujrzał. O dszedł pow oli, brakło sił. Przez m iasto, które pochłaniało o d czerw ieni do fioletu. Część jak wreszcie u celu zam knięta w barach. Kręcił się razem z innym i. (N ik t o sobie nie wiedział. T o m alarz bez jed n eg o nam alow anego o b razu , rz eź­ biarz, który w stał z kolan, sam był rzeźbą. I pierwszy z nich tej nocy n iep rzy to m ­ ny. W strzępach najbardziej spośród wszystkich przypom niał zb u dow aną całość. Było coś n iestw o rzo n eg o d o końca, co czekało na dop o w ied zen ie, o czym nikt nie chciał m ów ić, że wijem y się w koło, tracim y sił)', by zabrać ze sobą jakieś reszt­ ki nie podzieliw szy się z nikim . T o m usi być b ard zo proste.) Czekał dwadzieścia lat swojego życia, zanim zobaczył rękę wyciągniętą w ciemność. M iasto ran o oszalało w ścisku w tram w ajach. N ocny nerw , w skurczu we śnie bolał. D o w ieczora. W yszedł szukać żebraczki, by choć z ukrycia spojrzeć na nią, na szarą rękę w yciągniętą w ciem ność. D rugiej nocy jej tam nic było. Nic m ógł znaleźć miejsca. Świeciły nogi dziew czyn p o d barem . Po zdjętych kolczykach za­ sklepiały się najpiękniejsze rany. Przeczekał d o o statn ieg o zm ęczenia. W p o łu d n ie w pasażu spotkał sw oje drugie odbicie. Z daleka. - N ic pokazujesz się - m ów iła dziew czyna - co się stało? - Nic się nie stało - odpow iedział. - O dezw ij się kiedyś, przyjdź - podnosiła głow ę d o pocałunku. Żegnali się na ulicy. Pachniał p rzez m o m en t jej skórą. (Jak d o b rz e porozum iew ały się ciała w łóżku. Nie trzeba było szeptać. S poty­ kając się na ulicy strzegli sw oich zam kniętych cial, żeby tylko się nie w yrw ało ja­ kieś wielkie słow o.) W racał każdej nocy p o d h o tel, przech o d ził blisko nie poznając nikogo, szedł jakby przypadkiem się tam znalazł. K tóregoś dnia w sklepie przy kolejow ym dw orcu dojrzał zgarbione plecy. Stała z boku jak nocą przed hotelem i tak sam o z opuszczoną głow ą nad pęknięciam i w posadzce. Przechyliła głow ę i w tedy m oże go poznała. Pow iedziała przy nim , że

72

K W A R T A L N I K IA R Tl Y S T Y C Z N Y

chciałaby zjeść coś słodkiego. M usiano ją znać, bo sprzedaw czynie się uśmiechał)'. (Lepiej uśm iechać się d o kogoś nie w iadom o dlaczego, niż szybko tw arz o d ­ w racać.) Kupił to reb k ę cukierków . Stara kobieta schow ała w kieszeni palta. Nie zam ie­ nili żad n eg o słow a, naw et nie był pew ien, czy d o niego m ów iła, czy tylko on usły­ szał. M o że słowa wzięły się z niego, wymyślił coś p o d o b n e g o i kupił cukierki jak dziecku, jak kom uś k ogo się kocha i daje m u się polny kamyk. W yszedł za nią. W olniutko stopa za stopą poruszała się w tłum ie. Nie zw raca­ ła na niego uw agę. Schylona nie podnosiła głowy.. Jakim ś swoim sposobem zn aj­ dowała d ro g ę. Sucha, szara bliższa była ziem i na kraw ędzi chodnika niż biegnącym w ysoko nad nią m ieszkańcom . Dla nich chyba jej nie było. N aw et raz w idział jak m łoda, sm ukła dziew czyna przeszła p rzez nią, p rzen ik ­ nęła jak p rzez pow ietrze. Nie zderzyły się w zam ęcie. P rzez sekundę były jedną osobą. (N a zaw sze.) O dłączył się o d żebraczki, poszedł jak pijany inną ulicą. Było w nim prag n ie­ nie dotykania napotkanych k o b iet i m ężczyzn. C hciał spraw dzić ich pojedyńczość. Nie w ydaw ało m u się to m ożliw e. Nie miał odw agi dłużej o tym myśleć. M usiał zdążyć d o pracy. M inął tydzień i prawie jeden dzień. Jeszcze pozostało kilka godzin. Siedział w h o ­ telowym barze ze sw oim drugim odbiciem . C hłodzili się napojam i z zim nych b u ­ telek i tajem niczo d o siebie uśmiechali. Dziew czyna rozbierała się ze sweterka, wciąż było jej za go rąco , choć niedaw no było jej zim no, ch łó d szybko nadchodzi! gdy jak zawsze prztyczkiem w pośladek dawał znać, że będzie w ychodził. W tedy po raz trzeci ją zobaczył. Z gięta wnosiła swoje palto. Pod nim jej chyba nie było. Nie zm ieniło się uczucie. Nie chciał oderw ać od niej w zroku. D rugie o d ­ bicie nie rozum iało co się dzieje. O d stolika słyszał prośbę. Prosiła o to sam o. O dwie szklanki gorącej wody. Przenosiła p o jednej na spodeczku. W yglądało, że każdego w ieczoru przychodzi. W kącie popijała z parujących szklanek w odę m ałą łyżeczką. -S łu c h a j, ty patrzysz na nią jak na m łodą dziew czynę... Słyszysz? - ...O czym mówisz? - wreszcie się odezw ał. - Znasz ją? - pytała. - Kogo? - Ją - wskazała ru chem głowy. - D laczego? - teraz już słowam i udaw ał rozm ow ę. Przed dziew czyną też stała szklanka czystej w’ody o b o k soków . T o była pora rozpuszczania przez nią leku w w odzie. T rzym ała zieloną tu b ę, uniosła rękę i wy­ cisnęła m u na głowię brązow e długie pasm o. D otknął całą d łonią w łosów . - C o ty zrobiłaś? - jeszcze w to nie wierzył. Pal­ ce o b lep io n e były śliską pastą. W yciera! serw etką głow ę. R ozglądał się p o sali. D ru gie odbicie się śm iało. - N igdy tak na m nie nie patrzyłeś. - Jak? Kiedy? - D o b rz e w iesz... Przecież jestem tw o ja... - pow iedziało drugie odbicie.

73

O d teg o p o żegnania, w końcu ob o je się śmiali, czas zdążał tylko w sw oim kie­ ru n k u . N iczego razem nic planow ali. Zaułki m iasta go przyciągały, w nich jak na pustyni odkryw ał życie. K ażdego dnia szukał żebraczki, która nie żebrała. D o sta­ wała z ciem ności w w yciągniętą rękę. N ie daw ało m u to spokoju. (W p ośpiechu, jakim cała m łodość przech o d zi, szukał starości. T o klim at m ia­ sta, w nim m o żna było w ciągu jednej nocy poznać czekające na wszystkich in­ nych dziesiątkam i lat zdziw ienie - T o ja jeszcze żyję? C o w śród tych ludzi robię? R ozw alona głow a o d myśli. O d myśli. W gorączce. W drganiu ścian baru w hali fabrycznej. Brak w o ln eg o m iejsca. Fabryka rozm ów . Nic z nich nie zostanie. P rze­ cież to słychać. W kawałek szarego prześcieradła w po k o ju n ad barem wsiąka zm ieszany p o t. P ieprzone rozm ow y. G los głos zagłusza.) W g o d zin ach szczytu krzyczeli sobie d o ucha. - Słyszysz mnie?! -C o ?! - Nie słyszę! - Bo tu się przychodzi słuchać! - W łaśnie cię nie słyszę! - M uzyki! - Za g ło śn o , za głośno! - D obrze! - D w a tysiące m etró w tekstu w ciągu nocy! - W ięc w eź m nie i zabierz stąd ale z tym wszystkim! - m ów iło piąte i szóste odbicie. - Nic w iem czy by ci się sp o d o b ało , m am tylko praw dziw y strzęp prześciera­ dła z tej fabryki. - C o ty mówisz?! T o w spaniałe. O d w ró cił się i sam em u wyszedł. (T o now i rob otnicy w białych koszulach. Z m etra.) W zaułku ciem na sylwetka niem ow y. Schylony zbierał swoje rzeczy ro z rz u c o ­ ne w świecących kałużach. Pijany przestał m ów ić w barze, zasnął, w yprow adziła g o och ro n a. R esztę nocy spędzi jak b ez ro b o tn y , nie wypowie słowa. Przeszedł dalej z żółtej m gły n e o n u w poszukiw aniu starej żebraczki. Pod h o ­ telem wreszcie tej samej nocy zobaczył. D ło ń w yciągnięta w ciem ność była dłonią m łodej dziew czyny. Z atrzym ał się p rzed nią. W ydostał się z gęstych od pyłu świateł. - C zeg o chcesz, chcesz m nie obrabow ać? - pierw sza się odezw ała. - Położy! jej na dłoni banknoty. - C zeg o chcesz? - w patryw ała się w pieniądze. - T u taj jest lepiej - pow iedział. - Idź sobie. - M o żem y porozm aw iać? - Id ź sobie. Nie potrzebuję. - M oże m ogę coś zrobić. - Nie m ęcz m nie, idź stąd.

74

KWARTALNIK

IA R T I YS T Y C Z N Y

- M am pieniądze, m oże czegoś po trzeb u jesz. Z ebraczka schow ała w kieszeń garść z trzem a b an k n o tam i, m ilczała, obejrzała się na wszystkie strony. - Pokaż mi - m ów iła - m iejsce w którym się rodziłam . - Gdzie? - T a m gdzie m ój cm entarz. - G dzie to jest? - Daleko. - Nie wiesz gdzie? - niespokojnie pytał. Z ebraczka bezradnie w ypow iadała cicho niezrozum iale słowa. - T r z e b a jechać - pow iedziała wyraźniej. - T o ju tro - pow oli tracił pew ność. - T eraz - zato p io n y błysk radości zaświecił w jej oczach. - Jest n o c - pow iedział najprościej. - Ja nie śpię synku. N ic m ógł się ruszyć, przez chw ilę rozm yślał nad czymś. - P ojedziem y taksów ką, chcesz? - w sunął d ło ń pod jej ram ię. Z ginał coraz bardziej palce, nie m ógł uchwycić. W rękawie palta, w d ługim pal­ cie była cząstka, lekka cząstka ciała. Krok za krokiem doszli razem jak najbliżsi d o taksówki p rzed hotelem . Szukał w pam ięci d ro g i, musiał coś pow iedzieć kierow'cy, poprosił o kurs d o B rzezin. - Ale to będzie kosztow ało - kierow ca obejrzał się, patrzył na nich z uwagą. O d razu podał m u część zapłaty. O puszczali nocą m iasto. Z ebraczka tw arzą dotykała szyby, osłaniała dłonią oczy jakby św iatło ją raziło. M iasto pracow ało, jak daw niej na nocnej zm ianie, ciem ne ceglane m ury o k n a­ mi świeciły. Stare fabryki pozm ieniane na bary, piw iarnie, hotele. Przez m iasto przechodził cichy błysk karetki pogotow ia. Błąkali się fabryczni ludzie. (Ju ż świt n iedługo. Przekraczali granice szarości i zieleni. Jechali nie w iadom o dokąd.) - Zatrzym aj - pow iedziała w pew nej chwili. Stanęli w płaskim krajobrazie. - Z aprow adź m nie - nabrała jakiejś siły, m o c o ­ wała się z drzw iam i. Zostaw ił resztę pieniędzy, kazał kierowcy czekać. O ddalali się porośniętym wy­ soko p olem w stro n ę niew ielkiego pagórka. (N ie m ógł w iedzieć, co za chw ilę się stanie.) W łaśnie w ted y postanow ił pow iedzieć. - T o tutaj. Z ebraczka miała dw adzieścia lat, pociągnęła go w dół w traw ę. Grzegorz Strumyk

75

Krzysztof Piechowicz „ M azu rek ” C ałe życie n a skróty N a oślep i na nic K rótkie w iosen gody Księżycowe w iano

**■Lim GusMfion

W w ygłodniałej kota łapce Ś lepego słowika Pełnia forte - piano P ełnym i trylam i C hociaż w krtani Piach. T ru c h łe m tiyli n ’cst-cc pas Z Kujaw czarno - białych K ujaw iaczkiem jestem . W zim y fortepianie. Ku jakiej więc czerni K ujaw iakiem białym Bosą nogą T ru c h te m C zarno-białym Skrótem P rzez śm ierć życie Cale.

Krzysztof Piechowice, ur. w 1952 r. w Bydgoszczy, autor książek poetyckich m.in. „Maska z Almy” (1984), „To samo niebo, ta sama ziemia” . Wiersze, artykuły krytyczno, recenzje, tłumaczenia publikował m.in. w „Twórczości”, „Rcs Publice” , „Artful Dodge”, „M odern Poetry' in Translation”, „Ex Librisic” . Prezento­ wane utwory pochodzą z przygotowywanego tom u pt. „Krótka historia liścia”. Mieszka w Warszawie, (red.)

76

KWARTALNIK

f A~RTl Y S T Y C Z N Y

Kołysanka Matki Boskiej Sama N a kolum nie nocy Za szczelnie zam kniętą Kościaną kolebką Jeżeli będzie trzeb a Bez anielskich m ocy Pollenę siedem ostrzy W kosm icznym cyrku Sama Bylcś Ty zdążył W białą gołębicę Przem ienić się Synku. Byś zdążył Ulecieć Przed pierw szym Kura pianiem .

„G dzie jesteś Adamie?” W dolinie Jord an u P onad granicą T ab o r „Ten jest m ój Syn U m iłow any”

W śród w oni oliwek Śm iertelnej Jak p o całunek żmii „Ojcze nasz nie wódź N a pokuszenie” N a w zg ó rzu Czaszki K am iennej W ęży krainie „Gdzie jesteś Ojcze” A na p o czątk u G dy św iat nie był Kulą T ró jd zieln eg o O gnia A Słow o jedynie było Niczym Z błąkana ow ca słoneczna Plam a W zielonych obłokach Paproci W w ilgotnej jak serce C ieplej jam ie N a sam ym dnie W ielkiego R owu „Gdzie jesteś A d a m ie ?” W jednej T o czo n ej p rzez ciem ność Kropli T ak wiele Światła bez granic.

78

KWARTALNIK

[ARTYSTYCZNY

Śniadanie u Sym eona Czy to o n a nareszcie Ta ju trzen k a m leczna Tw ym m lekiem w ykarm iona Siedm iolistna bestia D o żyw ego koląc N ow ym życiem rani Pod n iebem tym sam ym N ow e życie w ręcza C zyżby w zm ow ie Po m nie O bie dziś przybyły O b ie w szarych kapturkach Jednakow ym gestem T alerz odsuw ają O bie już D osłow ne G dy milczą O d ch o d ząc Niw eczą o b ietnicę K rzysztof Piechowicz

TEATR

Wojciech Kajak K ontakt ’97: w dryfie. K olejna edycja to ruńskiego festiw alu teatran eg o nie m oże poszczycić się szcze­ gólnym i osiągnięciam i. Najw ażniejsi reżyserzy festiwalu, którzy prawie od p o c z ą t­ ku jeg o trw ania raczą p u b liczn o ść sw oim i spektaklam i, nie zaw iedli - w ręcz przeciw nie: ustalili poprzeczkę na dość wysokim poziom ie. Na tyle wysokim , że p ozostała część rywali „przelatyw ała” poniżej ze św iadom ością sukcesu. P oprzecz­ ka n aw et nie d rg n ę ła ... M ożna zaryzykować tw ierdzenie, że spektakle n a g ro d z o ­ ne o d pozostałych odgradzały o g ro m n e przestrzenie. Nie było więc naw et m owy o tym , aby festiwalowy przegląd pozw olił kom uś odzyskać wiarę w teatr, co stało się udziałem ju ro ró w kilka lat wcześniej. Festiwal pozw olił raczej zachow ać wia­ rę w sam o tn e wyspy w spółczesnego teatru dryfujące p o m o rzu bylejakości. ____________________________________ Rozpoczęło się od „H a­ m leta” w reżyserii Eim u n tasa N ek ro siu sa. H am let, któ rego kre­ o w a ł z n a n y litew sk i rockm an A ndrius Mamontowas, w spuszczo­ nych portkach chodzi za 'swoją mamusią. Jest ca­ ły znerw icow any, drżą m u mięśnie z em ocji, jakby nie wierzył w swą misję, w swój znerwico__________ w any in te le k t. T en lrstiiva! LIFE- Wilno, „Hamlet”Szekspira, rei. Eimuntas Nekrpośiwa. H a m let SZllka ciepła. Fot. Andrzej Goitiski (Jś. W.p)

,~

.

.

.

D osłow nie i w p rzen o ­ śni. C iepło okazuje się bezcennym darem na dw orze duńskich królów. Z nieba sączy się ściana w ody, p o ­ wstaje w odny pył, m gła, mżawka - to różnie wygląda. N ad aktoram i zawieszona jest tarcza ogrom nej piły tartacznej - to na niej w oda się zatrzym uje i spada k ro­ plam i, aby tym m ocniej dręczyć duńskiego księcia w scenie słynnego m onologu. T en H a m let zdaje się niezw ykle słaby, znerw icow any do bólu i p ogrążony w ja­ kimś transie autodestruk cji. Z aw ieszony pom iędzy d w om a św iatam i, okutany

80

KWARTALNIK

f A~RTl Y S T Y C Z N Y

w k o żu ch , drżący z zim na, szukający schronienia i szukający ciepła. T o w szystko nieosiągalne - m ocnym akcentem w ydobyte z „H a m le ta ” przez N ekrosiusa o k ra­ szone zostało w ręcz barokow ym bogactw em pom ysłów , sporą ilością rekw izytów i dekoracji. N a scenie pojawiają się narzędzia to rtu r d o złudzenia przypom inają­ ce m aszyny drukarskie. T ro n składa się z trzech krzeseł, ale środkow e ustaw ione zostało o d w ro tn ie niż b o czn e, ciągle więc ktoś m usiałby siedzieć tyłem . A lbo b ar­ dziej prosto: raz jest to tro n jed n o - innym razem dw uosobow y, ale jakby g o nie ustawić i ktokolw iek by na nim usiadł, zawsze pozostaje jed n o lub dw a miejsca: przestrzeń w yrzutów sum ienia, ale i przestrzeń walki. Z resztą, kiedy siada na nim H am let - zawsze ustaw ia go na granicy rów now agi. O t, p rozaiczna igraszka. W tej rzeczywistości sztylet zam rożony jest w bryle lo d u , a ló d i w oda są w szędzie, w kra­ dają się w każdy zakam arek. Stąd futra, okrycia i furia nie będąca w stanie p rz e ­ zwyciężyć zim na, ani teg o k tó re pan u je na królew skim d w o rz e, ani te g o , co w ludzkich sercach. P orządek św iatów ciągle się miesza. D u c h ojca pojawia się co jakiś czas, aby po m arionetkow ej w ręcz scenie pojedynku zaszlochać n ad zm arłym synem . T e n , n ie­ co banalny zabieg nadaje nie tylko walce księcia H am leta, ale i całem u dw orskie­ mu św iatu w ym iar ludzki. W tym w ym iarze w yrazow i b u n tu tow arzyszy zg o d a na p o rządek świata. 1 na tym chyba polega paradoks teatru Szekspira. 1 tym p arad o k ­ sem doskonale potrafił posłużyć się N ekrosius. Być m oże błędem o rg an iza­ to ró w było um ieszczenie te ­ g o s p e k ta k lu n a p o c z ą tk u festiwalu. K olejne spektakle w ypadały zazw yczaj b la d o , intrygując m oże ciekawą m u ­ zyką (T eatr dc la Balsamino, Belgia), lub sprawiając w raże­ nie ironicznych w swojej w y­ m o w ie , c o o k a z y w a ło się niestety interpretacją niezgod­ ną z k a n o n e m za p o d an y m p r z e z a r ty s tó w . M y ślę tu o spektaklu „Jedyne i w iecz­ ne życie” T ea tru M iejskiego z Tallina. M ęczeńska historia teatru n a ro d o w e g o E stonii m oże i bywa ciekawa, ale w ar­ to chyba zachow ać ją dla s tu ­ dentów' teatrologii, choć m oże niekoniecznie w form ie c z te ­ ro g o d z in n e g o przedstaw ićSticbtiwj Visa V is -Holandia, „D rift” rei. Michnę! Hclntcrhorst. n ia - sk ry p tu o k ra sz o n e g o

cSl

wcale nie m uzyką estońską, tylko swojsko brzm iącą w latach siedem dziesiątych m u ­ zyką D o o rsó w , Jannis Joplin i im p o d o bnych. K olejne spektakle nie w yróżniły się niczym szczególnym . D opiero holenderski te a tr V isa Vis wydaje się g o d zien om ów ienia. W ielkie pośw ięcenie aktorów g ra­ jących przez p o n ad g o d zin ę w du ży m , odkrytym basenie przy beznadziejnej p o ­ godzie (deszcz, zim ny w iatr) przyniosło efekty nie tylko w wym iarze artystycznym . D ziś, po p o n ad m iesiącu o d czasu festiwalu, w ym ow a spektaklu zdaje się spełnio­ nym p ro ro ctw em . W izja świata zalanego p o to p em - poniekąd zabaw na i okraszo­ na sporą daw ką groteski i gagów - wywoływała w ów czas dość jed n o zn aczn e reakcje: w holenderską m entalność wpisana jest depresja wynikająca z życia w d e ­ presji. A rtystyczna reakcja na tę sytuację zdaje się naturalnym w entylem bezpie­ czeństwa, odreagow aniem tej stresującej sytuacji życiowej, gdzie zalanie sporej części kraju w odą staje się całkiem m ożliwe. Taki spektakl m ogła stw orzyć tylko w yobraź­ nia holenderska. Z pew nością p o fali tragicznych w skutkach pow odzi spektakl ten byłby inaczej odbierany p rzez polską publiczność. N ie tylko jako zabaw ny w o d e­ wili opow iadający o nierealnej zagładzie świata. U kazany w tym spektaklu cz ło ­ wiek siłą nie tyle swojej woli, ile natury zawsze potrafi się obronić i przetrwać, a wszelkie przeciw ności w skutek jego zaradności stają się jego sprzym ierzeńcem . A bsurdal­ ny h u m o r, niekiedy zasługujący na m iano wisielczego, kom iczne sceny rodem z fil­ m u n ie m e g o , film ow e w ręcz ek sp o n o w a n ie p lan ó w - tw o rz ą ciekaw y efekt artystyczny, n ag ro d zo n y na festiwalu nagrodą U niw ersytetu M ikołaja K opernika: „dla spektaklu najbliższego idei k o n tak tu i pojednania m iędzy n arodam i” . N iestety, nie pow iodła się adaptacja teatralna p ro zy B runona Schulza. Przyw ie­ ziony z Lyonu „T raktat o m anekinach” pozostał niezrozum iałą i chyba jednak spły­ cającą sensy wersją opow iadania. N ie wystarczy przypiąć sobie b ro d ę i pejsy, nie wystarczy stawianie dziw nych kroków i m am rodiw e pow tarzanie różnych kwestii, nie w ystarczy um ieścić aktorów za oknam i, k tó re stw arzają sytuację dystansu, przy jednoczesnym w rażeniu podglądania. P o trzeb n e jest coś jeszcze. M oże to jest d u ­ sza spektaklu, m oże jakaś iskierka dająca się wykrzesać w trakcie oglądania. Ale kie­ dy francuscy aktorzy częstują w ódką i soczewicą - naw et na prom yk nadziei wydaje się p ó źn o , jest już przecież p o spektaklu. P od o b n y ch niew ypałów było na „K o n ­ takcie” przynajm niej kilka, żeby w spom nieć tylko „W iśniowy sad” Teatru Lesa K urbasa ze Lwow a, gdzie zagrano C zechow a p o d hasłem walca. Wszyscy wirują, kręcą się w k oło, tylko niewiele z teg o wynika. Z o statn ieg o przedstaw ienia „K o ­ lacji nad m iastem ” Teatru A . Bajjara ze Słowacji publiczność uciekła w przerw ie, a na sali pozostały resztki w idzów , organizatorzy i jurorzy. Światełko nadziei zajaśniało tylko na chwilę, kiedy festiwalowa publiczność o bej­ rzała „M askaradę” L erm ontow a Teatru Małego z W ilna w reżyserii lii masa Tum inasa. Być m oże ta interpretacja daje odpow iedź na pytanie: jak m ożna wystawiać d ram at rom antyczny w teatrze? T ragedia zazdrości została przem ieniona w g ro te ­ skę i absurd, książę Zw iezdicz przypom ina raczej klauna czy błazna niż rom antycz­ n eg o kochanka, zew sząd sypie śnieg, z przerębli wystawia d o pocałunku swój pyszczek zło ta rybka, a w puszczony d o niej trup wypływa to tu , to tam . M nóstw o

82

K W A R T A I. N I K IA R Tl V S T Y C Z N Y

pom ysłów i dow cipów nieco przytłacza w idza swoją ob fi­ tością, ale kto wie - być m oże kiedyś będziem y zachwycać się taką in te rp re ta c ją p o lsk ieg o dram atu rom antycznego. I na­ groda festiwalu, zachw yt kry­ tyki dobrze rokują groteskowej wizji świata, choć kto wie jak dłu g o jeszcze groteska u trzy­ ma swoją dom inacją w Świecie widowisk. Być m oże jest o n a Stary Teatr - Kruków, „Rodzeństwo ” Bernharda, rei. Krystyna Lupa. Fot. Mn rek G ardnhki

j e d y n ą m o ż l i w ą o d p o w i e d z i ą 113

"

. 1.

.

.1 ,

pytanie o m iejsce człow ieka w Świecie, trudno jednak oprzeć się w rażeniu, że w niektórych przypadkach staje się po prostu pom ysłem na przy­ ciągnięcie w idza d o teatru. I niewiele z teg o wynika. P o d o b n ie jak p o czątek festiwalu m o cn o zaakcentow ano jego końców kę. „ R o ­ d zeń stw o ” T h o m asa B ernharda z T eatru Starego w Krakowie w reżyserii Krystia­ na L u p y zaśw ieciło w T o ru n iu niczym latarnia w ciem ności. L upa doskonale Wyczuł i przedstaw ił na scenie ów „m etafizyczny sm ró d ” , który stał się zalążkiem tragedii Ludwika W ittgensteina i jego rodziny. Wielki filo zo f przy tło czo n y przez »m ałe” siostrzyczki. Prozaiczność życia w rodzinie w ręcz p o żera jego myśli; a b ­ surd, jedyna m ożliw a o b ro n a , staje się d ro g ą d o szaleństw a. W tym spektaklu cz ło ­ wiek staje się przyczółkiem am biw alencji, nic nie jest pew ne, a każdy pew nik ■nożna obalić. W artości? N aw et nie m a m ow y o czymś takim w tym secesyjnym wiedeńskim m ieszkanku z obrazam i przo d k ó w na ścianie, z eleganckim i m eblam i Wokół i chorym p o strzeganiem świata w sobie. N ależy żałow ać, że wspaniałe ak­ torstw o M ałgorzaty H ajew skiej-K rzysztofik nie zo stało d o strze żo n e przez m edia rozdzielające n ag rody dla najlepszych aktorów festiwalu. P artnerujący jej A gniesz­ ka M an d a t i P io tr Skiba p o d o b n ie reprezentują typ aktorstw a jakże odm ien n y od tego, który do m in o w ał na „K ontakcie” . Jest to aktorstw o w yciszone, skupione na słuchaniu partn era, doskonale oddające p rzeróżne układy w zajem ne w niewielkich naw et gestach, w d rg n ien iu pow iek, praw ie niezauw ażalnym grym asie ust. S zko­ da, że te bez w ątpienia najlepsze role festiwalu przeszły właściwie bez echa. W yraziłem już pog ląd, że poprzeczka ustaw iona na „K ontakcie” p rzez reżyse­ rów tej miary, co L upa i N ekrosius, pozostaje nieosiągalna dla pozostałych tw ó r­ ców. R ozw iązanie wydaje się proste. A lbo obniży się ow ą poprzeczkę i stw orzy się festiwal dla tych, co rep rezen tu ją „niższe” loty, albo będzie się zapraszało k o n ­ kurentów godnych tych dw óch nazwisk. Być m oże wówczas festiwal teatralny „K on­ takt” nie będzie sprawiał wrażenia jachtu stojącego w dryfie ale takiego, który m oże popłynąć d o p rzo d u . Wojciech Kajak

83

PLASTYKA

Tadeusz Hassek

Jkztyiiiln ”, olej, 115x95,1997 r-

Tadeusz Hassek, nr. 1953 r. w Bydgoszcz)'. Studiował malarstwo u Państwowej Szkole Sztuk Plastycznych (od 1996 r. w Akademii Sztuk Pięknych) w Poznaniu w pracowni prof. Stanisława Tcisscyrc’a. Dyplom uzy­ skał w 1980 r. Zajmuje się malarstwem sztalugowym. Mieszka w Bydgoszczy, (red.)

KW A R T A L N I K

IA RTl Y S T Y C Z N V

„N ie przychodzim y znikąd” Z T adeuszem H asskiern rozm aw ia Grzegorz K alinow ski G rzegorz K a lin o w sk i: Jakie są Twoje inspiracje m alarskie? T a d e u s z H a sse k : W iele czynników , wiele inspiracji. M oje m alarstw o ro z p o ­ częło się o d przedstaw iającego. Fascynowała m nie tw órczość Francisa B acona, je­ go estetyka. W równym stopniu malarstwo z dużą dozą fragm entu, także abstrakcyjne i ekspresjonistyczne. Z polskich tw órców w spółczesnych Janusz Przybylski. W ła­ ściwie w yw odzę się z kręgu poznańskiego, to m ój ro d o w ó d . Przy okazji ostatniej wystawy indywidualnej, którą m iałem w Poznaniu, opinie były pozytyw ne, ale stw ier­ d za n o , że m oje prace są „nie d o p o zn an ia” w stosunku d o te g o , co robiłem w cze­ śniej. Kiedy przyglądam się swej tw órczości dziś, w idzę, że to w ędrów ka od figuracji, fascynacji B aconem d o etap u , w którym człow iek znika z m oich płócien. W o statn ich obrazach daję się im niejako prow adzić. Sięgam d o podśw iadom ości i absolutnie nie koncentruję się na przesłaniach filozoficznych. R ozpoczynam p ra­ cę, nie w iedząc co się na obrazie znajdzie. Nie realizuję te m a tu , ale p o p ro stu , nie­ mal o rg an iczn ie, w spółpracuję z p łó tn e m , p ęd zlem , farbą. W ydaje mi się, że w m alarstwie wcale nie jest najw ażniejsze precyzow anie przesłań. W ażna jest sa­ ma radość tw o rzen ia, która w arunkuje w oczywisty sposób w arsztat. - Ja ki jest tw ój stosunek do tradycji, wielkich m istrzów ? - W szyscy pow inni odw oływ ać się d o tradycji, tam są przecież korzenie te ra ź ­ niejszości. T o jest c o n tin u u m . N ie przychodzim y znikąd. W iele zaw dzięczam wielkim m istrzom . P rzede w szystkim m alarstw u holenderskiem u i d ziew iętnasto­ w iecznem u m alarstw u polskiem u. - M alarstwo figuratyw ne - to były twoje początki. - Tak. W jakim ś m om encie jednak w ydało mi się pow ierzchow ne. Szukałem czegoś innego. R auschenberg, Jasper Johns, W arhol, hiperrealizm , p o p art. Fa­ scynował m nie rozm ach tych tw órców , icli w arsztat. T c fascynacje trwały dłu g o . T eraz myślę, że ten etap się skończył. Z w iekiem zagląda się głębiej w siebie. Z a ­ stanaw iam y się nad tym , co kiedyś było zupełnie obce. - W ostatnich twoich obrazach dostrzegam cytaty z R em b ra n d ta , m alarstw a ho­ lenderskiego, ale widzę n> nich zabiegi, dość przejm ujące zresztą, które są penetracją tego, co skrywa się pod powloką zew nętrzną, np. m artw ej natury. Wchodzisz w głąb. 'To są twory hybrydyczne, m iazga. - Zawsze oglądałem m alarstwo holenderskie pomijając otoczkę ikonograficzną. Interesowała m nie form a, rozwiązania warsztatow e, nie treść. Wydaje mi się, że lu­ dzie przeżywają dzieło malarskie i doznają rozm aitych w zruszeń estetycznych wła­ śnie poprzez percepcję fónny, ch< x: proces ten nie musi być wcale uświadamiany, w większym stopniu aniżeli treści. H ybrydyczne kształty, m iazga są z pewnością konsekwencją p e­ netracji świata ukrytego, zstąpienia w sferę dość m roczną i m oże naw et przerażającą. - Co sądzisz o współistnieniu etyki i estetyki w m alarstw ie?

- Sztuka m usi zawierać przesłanie hum anistyczne. N aw et jeśli jest brutalna, m u ­ si czem uś służyć. M alarstw o nie jest znakiem , poprzez który m ożna chcieć coś p o ­ wiedzieć o Świecie, o sobie samym, o przeżywaniu miłości, śmierci, o najrozmaitszych fascynacjach. W yraża nastroje. Myślę, że m oje m alarstwo jest drapieżne, okrutne na­ wet. T o , co maluję jest jednak szczere. O braz prow adzi gdzieś, ale trzeba pow ie­ dzieć dlaczego. K ażdem u obrazow i m ożna przypiąć etykietę, ale co z tego wynika? N iektórzy tw ierdzą, że m alarstwo skończyło się na abstrakcji. Być m oże. Ale prze­ cież zawsze w arsztat decydow ał i w dalszym ciągu decyduje, jakim jest się malarzem. - Mówiłeś, że podstawową rolę w Twoim m alarstwie odgrywa teraz podświadomość. - N a p ew n o to , co przedstaw iam na sw oich obrazach jest drapieżne, o k ru tn e. Ale tkwi we m nie gdzieś głęb o k o , a o k ru tn y jestem przede wszystkim w obec sa­ m ego siebie. Cały czas w słuchuję się w siebie, całą d o b ę jestem w pracy. - Do jakiego piękna dążysz, ja k je pojm ujesz ? - Piękno. W stydzim y się dziś teg o , co w sposób naturalny, zgodny z ludzką na­ tu rą, w ywołuje pozytyw ne uczucia estetyczne. Z achód słońca nad m orzem o świ­ cie, na przykład. U w ażam , że bardziej akceptujem y przem oc, g łu p o tę, śm ietnik. - C zy zgadzasz się z tw ierdzeniem , że w X X wieku jesteśmy św ia d ka m i J m ie rc i s z tu k i”? - M yślę, że początku końca. Technicyzacja, grafika kom puterow a. Przyglądam się tem u uw ażnie i m am coraz więcej w ątpliw ości. C zy to jest sztuka? Jestem c o ­ raz bardziej sceptyczny w obec tych wszystkich eksperym entów . T o sam o dotyczy literatury, te a tru , filmu. Zalew kultury m asow ej, poczucie ab surdu, produkcja sztuki - nie m a p o w o d ó w d o optym izm u. M y jeszcze, myślę o sw oim pokoleniu, b u n tu jem y się przeciw ko te m u , nie godzim y się na taki świat. G orzej z m łodym i ludźm i, k tó rzy walki z rzeczywistością nic podejm ują. M łodzieży zagraża o fe ro ­ wana „papka” kultury masowej, z którą niestety często się utożsam ia. Przeraża mnie cp ig o n izm w sztuce, bezkarne pow tarzanie i naśladow anie. Przejawy tych postaw m o żn a zaobserw ow ać w szędzie, np. w teledyskach. N iepokojąca jest u trata to ż ­ sam ości. C h o ć nie m usi to być wcale zjawisko pow szechne. Nie w olno stracić sie­ bie, ślepo ulegając m o dom . Plastyka jest dziś w defensywie. Salony są puste. Jakiś k o n ta k t z o d b io rcą mają tylko niektórzy m alarze, często kontrow ersyjni, jak np. Jerzy D u d a G racz, Zdzisław Beksiński. - D ostrzegam w twoich ostatnich obrazach rozpad. Z a tym czai się śmierć. - Śm ierć jest m oją obsesja. P róbuję uporać się z nią. Boję się śm ierci, ale sta­ ram się ją osw oić. O n a jest przecież o b ecna we wszystkim , co robim y. - Sztu ka pasożytuje na cierpieniu, lękach, rozpaczy? - A b solutnie tak. - Jesteś optymistą czy pesymistą ? - Bardzo tru d n o jednoznacznie odpowiedzieć. Myślę, że jestem realistą. M ój re­ alizm prowadzi d o pesym izm u, niestety.



86

K YV A R T A L N I K

IA R T I Y S T Y C Z \ ' Y

„ftez tytułu ", olej. 115x95, 1996 r’•

88

KWARTALNIK

IA RTl Y S T Y C Z N Y

J k z tytułu ”, olej, 115x95, 1997 r.

89

W A Ż N IE JS Z E -

WYSTAWY

Wystawa Podyplomowa - BWA Poznań 1980 r. Ogólnopolska Wystawa Malarstwa „Krajobraz, ludzie, ideo” - BWA Sopot, 1981 r. Wystawa indywidualna - Mały Salon Sztuki Bydgoszcz 1981 r. Wystawa Artystów Okręgu Bydgoskiego - BWA Bydgoszcz 1981 r. I nagroda w Konkursie na „Najlepszy Obraz Roku 1981-82” - BWA Bydgoszcz. Ogólnopolski Salon Zimowy Plastyki - Radom 1982 r. Międzynarodowa Wystawa Malarstwa „Młoda ekspresja ‘82” - Paryż, Salon de la Jucne Pcinture, Międzynarodowe Targi Sztuki „Interart” - Poznań 1986 r. Wystawa Plastyków Okręgu Bydgoskiego - Elbląg 1985 r. Ill nagroda w Konkursie na „Najlepszy Obraz Roku” - BWA Bydgoszcz 1986 r. Międzynarodowe Targi Sztuki „Interart” - Poznań 1987 r. Wystawa Artystów Środowiska Bydgoskiego - BWA Bydgoszcz 1987 r. oraz 1989 r. Udział w ogólnopolskich wystawach poplenerowych „W kręgu metafor)'” - BWA Bydgoszcz w latach 1987, ’88, ’89, ’90, ”91 oraz BWA w Toruniu w 1991 r. Wystawa indywidualna „Galeria ‘85” - Bydgoszcz 1988 r. Ogólnopolska wystawa młodej plastyki „Arsenał ’8 8 ” - Hala Gwardii, Warszawa 1988 r. Wystawa Artystów Środowiska Bydgoskiego - Havre, Francja 1988 r. „12 z Polski” - wystawa malarstwa - Manhcim RFN 1988 r. Ogólnopolska wystawa malarstwa „Krytycy o nas” - BWA Sopot 1989 r. III Biennale Plastyki Bydgoskiej - BWA Bydgoszcz 1996 r. Ekspozycja współczesnego malarstwa szkoły poznańskiej - Galeria TScT 1996 r. Schwaig Norymberga Lauterstr. 18. Indywidualna wystawa malarstwa Galeria Profil - Poznań 1997 r.

BIBLIOGRAFIA WYBRANYCH PUBLIKACJI O MALARSTWI E T A D E U S Z A HASSKA: 1. 2. 3. 4. 5. 6. 7. 8.

Leszek Janpolski, Jarosław M. Daszkiewicz, „Każdemu czasowi jego sztuka. Arsenał 88” , Wydawnictwo „Arkady ” , Warszawa 1988 „Convergence Jeunc Expression 8 2 ” , Salon de la Jeune Pcinture, Impression „Proflset” , Paris 1982 Elly Stamm, „Traume contra Rcalitat” . Der Kunsthandel. Dr Alfred Hiithig Vcrlag, Heidelberg 1988 „Malarstwo artystów z Bydgoszczy” , Avcc la collaboration, Du service des affaires culturelles, De la villc du Havre 1988 Jarosław M. Daszkiewicz, „Nieznośny kompleks” , „Polityka” nr 3 3 /1 9 9 0 Jarosław M. Daszkiewicz, „Malarstwo młodych 1980-1990”, Wydawnictwo Artystyczne i Filmow e, Warszawa 1995 „Flash Art News”, Arsenał 1988, styczeń-luty 1988 „Biennale plastyki bydgoskiej 1996”, Biuro Wystaw Artystycznych w Bydgoszczy, Bydgoszcz 1996

PRAC E W Z B I O RA C H : Muzeum im. Leona Wyczółkowskiego w Bydgoszczy, Muzeum Narodowym w Budapeszcie, Biuro Wystaw Artystycznych w Bydgoszczy oraz w zbiorach prywatnych Niemiec, Szwecji, USA, Belgii, Holandii.

90

K W A R T A L N I K IA R Tl Y S T Y C Z N Y

GALERIA

„ O F F ”

Jury Jakawicnka, 1965. Archipelag

Wiktor Sawczenko, 1995

M o n o lo g na cztery głosy O d 12 kw ietnia w Galerii „K oła P odkow y” w Podkow ie Leśnej p rzez miesiąc m o żn a było oglądać wystawę artystów z Białorusi „R ycerze W ielkiego Księstwa” . Wzięli w niej udział: rzeźbiarz U ładim ir Pancialiejeu i graficy: Jury Jakawienka i W ik­ to r Saw czenko. W ystawę sprow adził d o Polski p oeta i re d ak to r czasopism a „Kałosia” z G ro d n a Jury H u m an iu k . Prace trzech nieznanych w Polsce B iałorusinów (a wystawiających już w wielu ważnych miejscach na Świecie) robiły o g ro m n e w rażenie. N a jednych - perfekcyjną techniką. N a innych - tajem niczością przedstaw ionego świata. Stąd zrodziła się p o trze b a rozm ow y z autoram i. W trakcie tego w yw iadu ich głosy stopiły się w je ­ den. T ak pow stał m o n o lo g . R ozpoznaw alny jest pierwszy głos - rzeźbiarza. D a ­ lej to ich w spólny świat. Z tymi kamieniami zaczęło się tak: spacerowałem z moją córeczką. O na jest o wie­ le niższa ode m nie. W ypatrzyła na dro d ze i podniosła kamyk m okry od deszczu i da-

91

Jury Jakawienka W latach 1977-84 uczył się w szko­ le muzyki i sztuk plastycznych w Miń­ sku. W 1992 ukończył w ydział grafiki Białoruskiej Akademii Sztuki. 199193 zajmował się filmem animowanym. Od 1993 roku mieszka i pracuje w Grodnie. W latach 1993-96 pre­ zentował swój dorobek na czterech wystawach indywidualnych (Białoruś, Lima, Hiszpania) i siedmiu zbiorowych (Białoruś, Litwa, Rosja, Japonia, Sta­ ny Zjednoczone, Niemcy). W 1993 otrzymał pierwsza nagrodę na mię­ dzynarodowym biennale grafiki „Josep de llibera" w Hiszpanii. U ładim ir Pancialiejeu W 1989 ukończył wydział rzeźby Białoruskiego Państwowego Instytutif Sztuki i Teatru. Od 19S5 bierze udział w wystawach (Białoruś, Litwa, Niemcy, Holandia). Od 1991 - czło­ nek Związku Artystów' Białorusi. Je­ go prace znajduja się w zbiorach muzeów białoruskich, austriackich, niemieckich, polskich, brytyjskich, francuskich, amerykańskich, holen­ derskich, litewskich, duńskich i kana­ dyjskich. fu ry Jakawicnka, 1993. A dam i Ewa

la mi go. Zabrałem d o pracowni. D o tk n ą­ łem dłutem i okazało się, że można coś /. nim zrobić. Sam zacząłem zbierać kamienie. Tak pow stał cykl „Tw arze ziem i” . Ciekawe, że wszyscy jesteśm y związani z kam ieniem . N aw et w naszej grafice p ró ­ bujem y pokazać fakturę kam iennych ścian świątyń, reliefów, osobowiść kamienia. K am ień jest arcydziełem czasu. M y odchodzim y. Ziem ia rodzi kam ienie, rozrzuca je p o

92

KWARTALNIK

IA KTl Y S T Y ( Z N Y

W iktor Sawczenko W latach 1972-76 uczył się w Miń­ skiej Szkole Sztuk Pięknych im. Gle­ bowa. W 1986 ukończy! wydział grafiki Państwowego Białoruskiego Instytu­ tu Sztuki i Teatru. 1994-97 byl sta­ żystą, w pracowniach Akademii Sztuki w Mińsku. W latach 1986-97 brał udział w dwudziestu sześciu wysta­ wach (Białoruś, Rosja, Austria, Holan­ dia, H iszpania, Niemcy, Irlandia, Szwecja, Litwa, Kanada). Jego prace znajduja się w zbiorach wielu muzc-

swoich polach a człowiek zbiera je i w no­ si m ale popraw ki. W ydaje mi się, że o d ­ krywa sens znalezionego kam ienia. Jesteśm y tradycjonalistam i. O d g rz e b u ­ jem y to , co zakopane w ziem i, w pam ię­ ci. Form y najpierw sze - krąg, g n iazdo, spirala. A rtysta w alczy z kam ieniem , chce z re ­ alizow ać swój zam iar. K am ień staw ia o p ó r. Kamień jest o p o rn y i nie stanie się m ateriałem dla przedstawienia iluzji. Nie pozw ala kłam ać. Kiedy pracuję nad rysunkiem - to długo trwa. Jest emocja, jest szkic a potem dwatrzy miesiące pracy. Taki zawód. Jak budow a­ nie piramidy. Kamień d o kamienia. Idea to zapłodnienie. Potem jest długa ciąża. Wszystkie em ocje wypija material. A twój jest tylko styl, jak charakter pism a. G otow e d z i e ł o - kam ień w w odę. R oz­ Ulfidimir PancittUcjcu, 1996. Pian chodzą się kręgi, budzą nowe emocje w in­ nych. Ty odchodzisz. Kiedy chdzisz p o m ieście, p o d nogam i m asz w ygładzony kam ień. Ręką d o ty ­ kasz starych ścian. T o jest tekst, to jest o braz. A we w nętrzu tej stu d n i trw a życie. I'e ściany nie są m artw e. T akie m iejsce to oazy. Każda sztuka m a swoją narodow ość, ale się nad nią nic zastanaw ia. Nie m a krajów , są krainy. Jak Słow iańszczyzna. Ale już idea Słow iańszczyzny jest głupia, b o im perialna. W nas jest skrzyżow anie d ró g ze W schodu na Z ac h ó d i z P ółnocy na P ołudnie, jest polifonia tych ziem . O d m orza d o m orza.. Nie Białoruś. Świat o d m orza d o m orza. Jesteśm y obyw atelam i jakiegoś kraju. A kurat tego. T rochę w styd, a tro ch ę to ciekawe. Podkowa Leśna, m a j 1997. Spisał i przetłumaczył Piotr M itzner. Reprodukcje: Tomasz Jakobielski.

93

VA R IA

Julian Kornhauser Post scriptum (6) 1. Dosłownie szczęka mi opadła, kiedy zobaczyłem we wznowionej właśnie, ilustro­ wanej „Literaturze polskiej” Jana Tom kowskiego, dodaną część o najnowszych zjawi­ skach w prozie, poezji i krytyce literackiej. Kilka stron roi się od olbrzymich fotografii, rozbudowanych - w stosunku do notek, zamieszczonych w innych dzialach-biogramów i komentarzy. Ze zdjęć uśmiechają się piękne poetki, o których nigdy nie słysza­ łem; w biogramach opisuje się dokonania twórców', którzy albo jeszcze nie zdążyli wydać żadnej książki, albo też i wydali, ale w wydawnictwach nie pierwszej rangi, gdzieś z u ­ pełnie na uboczu; kom entarze Jana Tom kowskiego pełne są superlatywnych ocen, któ­ re rzadko pokrywają się z głosami innych krytyków literackich. Przecież całkiem nieźle orientuję się w bieżącym życiu literackim, znam nazwiska i do pew nego stopnia tw ór­ czość tzw', m łodych pisarzy, dlatego nie m ogę się pogodzić z tym, co zrobił Tom kowski. Dokonał zupełnie przypadkowego wyboru nazwisk, zajął się głównie autorami (autorkami) mało, albo prawie w ogóle nieznanymi, natom iast zupełnie pominął pisarzy od dawna funkcjonujących w obiegu, zwłaszcza reprezentantów nowej prozy, w tym nurtu ko­ biecego, ale również głośnych i ciekawych poetów. Czy tak można? Czy w ten sposób postępuje historyk literatury, publikujący podręcznik? Gdzie zostawił kryteria obiek­ tywności i wyważone oceny? Dlaczego nie wsłuchał się w głosy krytyków, śledzących bieżące dokonania (przecież istnieje nawet kilka książek na ten temat)? Autor „Literatury polskiej” mógłby mi zapewne odpow iedzieć z przekąsem, że napi­ sał książkę nie tradycyjną, osobistą, nie roszczącą sobie prawa do obiektywnego spojrze­ nia na rozwój literatury polskiej, uciekającą od powielania obiegowych sądów. W porządku, ale przecież podręcznik to podręcznik, a nie tomik błyskotliwych szkiców. W takim kom ­ pendium, służącym uczniom do nauki, a początkującym studentom - być może - do upo­ rządkowania wiedzy - musi być pewna podstawowa ilość sprawdzonych, nie weryfikowłanych taktów. Tomkowski albo zbyt dobrze nie orientuje się w nowych zjawiskach - w co nie wierzę - albo świadomie burzy istniejący ranking, dając do zrozumienia, że tu wszystko jest jeszcze płynne, wartości się nie ustaliły, hierarchie są zawodne. Ale w takim razie, p<> co pisać o najnowszych dokonaniach literackich, po co uzupełniać szkolny podręcznik o całkiem przypadkowych, nie sprawdzonych poetów', skoro m ożna poprzestać na opi­ sie zjawisk, które weszły na pewno do historii współczesnej literatury? Ale i tu Tom kow­ ski jest z obiektywizmem na bakier. Przedstawiając - zresztą w minimalnym zakresie i powtarzając właśnie stereotypowe sądy - Now ą Falę, zalicza do jej najwybitniejszych przedstawicieli Mariannę Bocian, chociaż nigdy jej poezja nie należała do głów nego nurtu tej orientacji. Czyżby chciał być aż tak oryginalny? Tak wyzywająco odmienny w swych poglądach? Trud-

94

K YV A R T A L N I K IA RTl Y S T V C Z N Y

no mi to zrozumieć, zwłaszcza że Bocian jest tu zamiast Stabry, Karaska i wielu innych znanych pisarzy, których nic tylko Tomkowski nie zaszczyci! biogramami czy zdjęciami, ale w ogóle nie wymienił. Ich po prostu nie ma w podręczniku, nie istnieją w polskiej li­ teraturze, za to osobne strony przydzielono młodym, dobrze zapowiadającym się, choć mało kto o nich słyszał. Przecież to woła o pomstę do nieba! Tak podręczników nic wol­ no robić! W ten sposób fałszuje się obraz współczesnej literatury, dając pierwszeństwo nowinkom, osobistym preferencjom, a nawet animozjom. A gdzie się podziali wewnętrz­ ni recenzenci i redaktorzy, którzy mogliby wytknąć autorowi przeoczenia i dowolności (pełno ich także w opisie literatury odwilżonej i późniejszej)? Czyżbym fetyszyzował kryterium obiektywizmu i sprawiedliwych ocen? C hodzi przecież o coś innego: o kompetencje i zwykłą rejestrację faktów. Jeśli tego nie ma, a w za­ mian nie wyrobiony często czytelnik otrzymuje wziętą z sufitu listę przebojów, to o czym tu mówić? Słyszę na każdym kroku, że przesadzam z tym obiektywizmem w opisie współ­ czesnej literatur}'. Mówią mi, że jest to niemożliwe, że każdy krytyk, badacz, historyk literatur)' zdobyć się m oże tylko na subiektywny wybór spośród mnogości rów norzęd­ nych i jeszcze nie ustalonych zjawisk. Niestety, nie m ogę zgodzić się z takim postawie­ niem sprawy. T o godzi w moje poczucie, wprawdzie dziwnie pojm owanej, ale jednak, sprawiedliwości. Tak, uważam, że istnieje w działalności krytyka literackiego, kryterium sprawiedliwości. Mówię to nie tylko z pozycji twórcy, którem u zależy na tym , aby za­ uważono jego dorobek i sprawiedliwie oceniono zasługi. Mówię tak również jako kry­ tyk, który nic boi się wcale ostrych sformułowań i interpretacji, co nie są po myśli... Co innego jednak interpretacje, a co innego przedstawianie różnorodnych zjawisk w p o d ­ ręczniku historii literatury. I kom u to mówię? Janowi 'Ponikowskiemu, wytrawnemu historykowi literatury i wykładowcy właśnie? Czy m ożna opisać bieżącą literaturę, nie ustaliwszy uprzednio wszystkich faktów i nie skonfrontowawszy własnej wersji wydarzeń z istniejącymi w obiegu? Jak się oka­ zuje, m ożna. Tylko że nie ma to wiele wspólnego z historią literatury, do jakiej pre­ tenduje podręcznik „Literatura polska”, pełen zdjęć, wykresów i rysunków, a pozbawiany niemal zupełnie porządkującej m etody i własnego widzenia procesu historyczno-lite­ rackiego. Takie postępowanie bliskie jest recenzenckiem u - że się tak wyrażę - my­ śleniu o współczesnej literaturze, w którym wiodą prym dziennikarze i środki masowego przekazu, prześcigające się nie tylko w plotkow aniu, ale i powielaniu w nieskończo­ ność pozbawionych znaczenia i rozmijających się z prawdą opinii a to o światowości i wybitności jakiegoś pisarza, pretendującego rzekom o do nagrody N obla, a to o nie­ zrównanych walorach jakiegoś tom u wierszy, którego po pierwsze nic ma w księgar­ niach, a po drugie który w istocie, poza ideologią, niczym się nie wyróżnia. Jak jednak wiadom o, nie liczą się wartości i fakty, tylko opinie i znajomości... 2. Między poetą a publicznością powstaje dziwny konflikt. Kiedy czytelnik obcuje z książką, najczęściej zapomina o autorze. A utor nie jawi mu się jako ktoś konkretny, jako osoba z krwi i kości. W czasie spotkania autorskiego poeta z kolei traci swoją, zda­ wałoby się przyrodzoną niezależność; bo musi wyjść naprzeciw oczekiwaniom słucha­ czy, których nigdy wcześniej nie rozpoznawał jako swoich czytelników. Stojąc twarzą

95

w twarz z publicznością poeta nie wie, czy jego zapisane wcześniej słowa, ukrywające się w książkach, które z całą pewnością gdzieś stoją na jakichś regalach w bibliotekach i prywatnych mieszkaniach, były przez nią kiedykolwiek zaakceptowane, przyswojone, odczytane. Ta wątpliwość rodzi w nim uczucie roztargnienia, a nawet konsternacji. Jest bowiem zm uszony do odegrania roli, w której wcale nie czuje się pewny. M a grać ko­ goś, kim w istocie nic jest. Przecież jest powołany do czegoś zupełnie innego. Przede wszystkim do uwznioślania swojej samotności. Być poetą znaczy być sam otnym do ta­ kiego stopnia ontologicznego napięcia, aby w samotności uczynić wizerunek świata. Rzucony w objęcia nieznanej sobie i w gruncie rzeczy tajemniczej publiczności, chcąc nie chcąc zmienia swoją sam otność w widowisko. Staje się przedm iotem do oglądania, głosem do słuchania, wystawia się na pastwę złych języków. Występuje jako osoba steatralizowana nie zaś jako twórca samotności. T o powoduje, że ubiera się w szaty o d ­ świętne, często sprzeczne z własną naturą. Występuje, a nie „jest” . Sytuacja występu zm usza go d o czytania, a więc do czegoś, co obce jest pisaniu, tw orzeniu słów i obrazów , powstających w sam otności, w chwilach zwątpienia i g o ­ ryczy. Czytając swoje wiersze, często z odwagą, na którą ta chwila pozwala, bo nie wywołuje sankcji oceny, poeta najczęściej traci gru n t pod nogam i. Przekracza próg wstydu, tym samym nadaje swemu pierw otnem u językowi niespodziewanych znaczeń. Czyta już nie swoje w rzeczy samej utw ory, ale jakieś inne, przesiąknięte światłem sa­ li, w jakiej się znajduje, nabrzm iałe oddecham i zgrom adzonych słuchaczy, zm ienio­ ne - chciałoby się rzec spotworniałe - jego sztucznym , teatralnym głosem. T o już nic poeta przemawia do publiczności, ale jego konwencja. Konwencja zdobywa słucha­ czy. Konwencja i narzucony okolicznościami obowiązek bycia kimś, choćby przez chwi­ lę, z innej rzeczywistości, ze świata literatury, to jest z niebytu, nieistnienia, z przestrzeni, w której róża, jeśli pachnie, to tylko głoskami. Ale tak,naprawdę, to i publiczność też gra. Przecież nie m oże podjąć autentyczne­ go dialogu z tekstami poety w czasie spotkania autorskiego. Taki dialog nawiązuje się tylko w czasie lektury. Publiczność zamienia się w słuch i ocenia konwencję. Udaje kogoś innego. Sprawdza swoje wyobrażenie o autorze, zapominając o tekstach, w któ­ rych poeta zasłonięty jest metaforam i, w których oddycha słowami, a nie płucami. M im o wszystko jednak między poetą a publicznością zrodzić się m oże nić poro­ zumienia. Niestety, nie wiem, na czym miałoby ono polegać. Na wzajemnej, choć skry­ tej, akceptacji? Na poczuciu solidarności w pięknie i współodczuwaniu? Na uczestniczeniu w grze między wstydem a bezwstydem , między niepewnością głosu a stanowczością słuchania? Nie rozstrzygajmy tej kwestii. Niech ta rozterka będzie naszym udziałem. Naszym nie znaczy moim - autora, zaproszonego na spotkanie i czytelników, którzy zechcieli go zobaczyć i wysłuchać. Ale kogóż widzę na widowni? Znajomych i przy­ jaciół znajom ych, ludzi, którzy mnie znają nie od dziś. C óż now ego mogę im zapro­ ponować, czym zadziwić i zaskoczyć? Czy i ta sytuacja nie świadczy o jakiejś sztuczności i bezradności? Nie chce mi się wierzyć, że ten seans, który za chwilę się rozpocznie, ta chwila obcowania z dziwnie brzmiącymi słowami i zdaniami, będzie przeżyciem ocze­ kiwanym i zaspokojonym. Julian Kornhauser

96

K YV A R T A I . N 1 K 1A R T I Y S T Y C Z N Y

Grzegorz Musiał D ziennik z Iow a (XI) Niedziela Do m ego studia wchodzi się przez garaż. Starczy wsunąć kluczyk w otw ór we fra­ m udze w jazdu, przekręcić lekko, nie do końca, i z piekielnym hurkotem unosi się kur­ tyna. Kotły, w altornie, Beethoven. A w środku? D odge, którym T om ek zwiózł do tej stodoły moje graty i cicha lśniąca limuzynka M ecenasa, której marki zawsze zapom i­ nam sprawdzić. W głębi - drzwi zielone, ze złocistą gałką. Tam tędy w chodzę, po stro ­ mych schodkach, do jasnego salonu z barkiem, kanapami, białym dywanem. Ha! P o n ied ziałek 1 cóż z tego. Żadnych tu rozkoszy, d o których zapraszają miękkie otom any. Tu jest Królestwo Ducha, to znaczy: przeklinam otwierając kolejny ze stosu tom ik z am e­ rykańskimi wierszami, z banialukami, z bla bla, z bu bu, z pic na w odę, psia jego mać, nożyce do strzyżenia puchu, poduszka z kamienia, mechaniczny kanarek. Rzadko bły­ śnie tu prawdziwa Iza, rzadko szpilą przeszyje cię ból H erberta, lub zim na pasja Szym­ borskiej, lub zapachnie puszysty wileński naleśnik M iłosza, sm ażony na żelaźniaku pod karabinami sowieckiej straży. Lowell... tak, on i jego wiersz o um arłych w E u­ ropie. Lub żydowskie ełukubracje H aydena, tak, i ostry jak szkło z rozbitej butelki Berryman, i Jarrell - taki obolały, że ledwie sil mu starczyło, by wyleźć w końcu na autostradę, m iędzy pędzące sam ochody. Tak, pesymizm i alkoholizm Jamesa W ri­ ghta z O hio - jednego z tych potężnych i genialnych ojców, którzy nie mają litości nad kruchymi, białymi duszyczkami swoich dzieci. Mówił mi Richard, że syn Jam e­ sa - Frank - też pisze wiersze. Jakieś czytałem , chyba w dobrym magazynie FIE L D , potem przypom niałem sobie, nic wiedziałem , że to syn. Złam ana róża na m rozie, je­ śli aż tak m roźne m oże być spojrzenie ojca, który przerzuca synowskie papiery i m ru­ czy: „n o , Ezra Pound to ty nie jesteś” . Frank - którego oczy dziw ne, zwariowane pam iętam z fotografii w F IE L D ’zie (i szczupłą sylwetkę ładnie ukształtow anego in­ telektualisty) teraz jest gruby, mówi Richard, pije i - przeklina ojca? Chyba nie, bo potężny James chyba by podniósł się z grobu i ostatnią flaszką, którą wziął z sobą w zaświaty, nabił mu potężnego guza na głowie. Przypom ina mi to niegdysiejszą roz­ mowę z synem profesora J., gdy po kolacji w D om u Geniusza odwoził m nie z przed­ mieść d o Krakowa. Rozm ow a nic kleiła się w ciemnym aucie, mijaliśmy już M uzeum N arodow e, a tu nic, więc w końcu z rozpaczą wypaliłem: „to chyba wspaniale mieć genialnego ojca” . Chyba nie - odparł, jakby od dawna miał przygotow aną odpow iedź - wszystkie­ go próbow ałem , nic mi nie wychodzi.

97

Jest czasem w tej poezji Ameryki ta sama potęga, co w tym kraju zbudowanym na in­ diańskiej skale. Ujawnia się wtedy, gdy dla jej opisu zatrudnić najwyższej klasy język bo mają taki, choć go nie używają. Język Szekspira, Yates’a, Blake’a, który przywieźli ze sobą z Europy. Widać tę potęgę w ich najwyższej klasy poezji, bo mają taką, choć o tym nie pamiętają. Eliot, nie mówiąc o Whitmanie, Pound, nie mówiąc o Dickinson, M e­ lville, nie mówiąc o H aw thorne’ie. Dlaczego więc zamiast tego tyle babulą, oddają się „wiarom m odnym ” (cytat z księdza Sadzika) - jak to cale pokolenie Beat, uwiedzione buddyjskim „pierwsza myśl jest najlepsza” , rozwiniętą potem przez Kcrouaca i Ginsberga w zasadę, aby poeta był jeno „przepisywaczem własnych myśli” . Co za upokorzenie! Poeta miałby być wedle nich takim codziennym swojakiem, bratem łatą, który wieczo­ rem, po skręcie z marihuaną podłącza się do swych myśli jak kom puter do prądu i prze­ pisuje, przepisuje z głowy wszystko jak leci na papier. Ginsberg nazywa to uczciw ością - że wtedy niemożliwa jest manipulacja, kłamstwo - wszechobecne w amerykańskich mediach. Tylko jak tę rolę - skromną, kom puterową - pogodzić z rolą, którą bitnikom wyznaczyła historia - rolą godną, jakby nie powiedzieć, „wysoką” . Rolą Ostatnich Ame­ rykańskich Romantyków? Piszę to jako potom ek kraju, który wyda! niezgorszy, jakby nie rzec, rom antyzm, rozumiany jako postawa filozoficzna i życiowa, nic mówiąc już o tej masie najwyższej próby poezji, jaką po sobie zostawili. Gdzie tu poeta-komputer? Jaki tam „przepisywacz myśli” ?! Zgroza! Tamci kapłani ducha chyba w grobach się prze­ wracają, słuchając o „pierwszej myśli najlepszej” i poecie jako aparaciku stenografują­ cym pom iędzy własnym mózgiem i ręką! Aż się pod pióro ciśnie dosyć paskudne przyrównanie do onanii. Ale ale... ci bitnicy wcale nie są tacy głupi. Świetnie potrafią docenić zalet)' kapłaństwa. Show's Ginsberga, a na niejednym bytem, za wiele mają wspólnego mszą, by nie przypu­ ścić, że od czasu do czasu rola komputera znudzi mu się i przyjemniej jest odziać się w sza­ ty kapłana. Dość to wyrachowane...? To mnie w nich najbardziej chyba męczy-że ten młodzieńczy bunt potrafi tak świetnie maszerować w parze z wybitnej próby inżynierią... Bitnicy nie­ spójni. Bitnicy rozdarci. Richard twierdzi, że bitnicy zniszczyli amerykańską poezję. Wczoraj tłumaczyłem W eissbortowi Białoszewskiego na angielski, on z tego zrobi ładne, myślę, przekłady. M oże nawet gdzieś, korzystając ze swych koneksji, w ydru­ kuje. Obłożyliśmy się w jego biurze słownikami, przekładami Miłosza (przepiękne tłu ­ maczenie „M oich Jakubów Lęku) i Bogdana Czaykowskiego (który te wiersze raczej opow iada, nie wyciska z nich soku aż do skórki). I taka naszła nas rozmowa. Weissbort: Wydamy (Białoszewskiego) jeśli uniwersytet znajdzie pieniądze. Tyle pie­ niędzy m arnują, a Ivana Klimy nic m ogą zaprosić, bo głupiego tysiąca brakuje. Musiał: T o Klima tani. M iłosz przyjedzie za pół roku do Cedar Rapids za cztery. W eissbort. Tani. Nobliści liczą nie mniej, jak dwanaście za odczyt. Musiał: A ile wziął Brodski? W eissbort: Wiesz, nie wiem. Zdaje się to była jakaś rosyjska akcja dobroczynna dla studentów Iowa. Śmiech. Musiał: Pomyśl, Miłosz będzie wykładał w M ount Mercy College. A ja miałem tam odczyt dwa miesiące tem u. Mała salka wykładowa, studenci pierszego roku, zakonnice.

98

KWARTALNIK

1a ~RT1 YS T Y C Z N Y

Wcissbort: T o katolicka szkoła? Musiał: Dawniej. Teraz wszystkich przyjmują jak leci, ale kościół nadal coś mi sponsoruje. Chyba religious science czy coś w tym rodzaju. Weissbort: D obra szkoła. Mają naw et wydział muzyczny z pięcioma studentam i. Musiał: Nie wiem. Moi nie wiedzieli, kto to jest Ginsberg. Gadam i gadam o języ­ ku , o obrazow aniu, o przekładzie i tak dalej, w kóncu widzę, że prawie wszyscy śpią. Coś źle ze mną, myślę i milknę. Jak aktor na scenie. Mówię nic tę rolę czy co? Zaczą­ łem więc o Faulknerze, o polskich przekładach Faulknera, ale nadal spali. Ich profe­ sorka tłumaczyła się potem , że Ginsberga i Faulknera będą mieli na drugim roku. Weissbort: E, moi nie wiedzieli nic o W hitm anie. Więc pytam: Yates, kto słyszał o Yates’ie? Na czterdziestu nic podniosła się ani jedna ręka. Ameryka będzie ukarana za swą głupotę. Azja ruszy, położy Amerykę wydajnością. Europa W schodnia się o b u ­ dzi, położy Amerykę duchow o. Musiał: Może, ale tu zawsze będzie język angielski i pieniądze. Zawsze będą kupowa­ ni najlepsi Anglicy, Rosjanie, Żydzi... Dopóki przyjeżdżają, studenci mogą dalej wylegi­ wać się na trawniku, puszczać bańki mydlane i nie czytać Yates’a. Tamci przeczytają za nich. Milczenie. Posmutnieli? Nic posm utnieli. Wzięli się znów za Białoszewskiego, k tó ­ rego nikt nie będzie chciał ani czytać, ani wydać. Chyba że jakiś M ount M ercy C ol­ lege na głuchej prerii, jakaś dobroczynna zakonnica, której te wiersze wydadzą się „takie Po katolicku sm utne” . Tylko że wtedy książka ukaże się w banderoli: „W schodnioeu­ ropejski sm utek. Katolicki poeta rozczarowany Kościołem. Kryzys Rzym u!” . O t, Białoszewskiego macie. W Ameryce. W to rek Z Lią tłum aczenie „rybek” . Lia przejęta poezją sw'ego kraju. Przenosi się boso z ka­ napy na kanapę i z opasłym tom em Muriel Rukeyser na kolanach czyta mi na glos co zgrabniejsze, jej zdaniem , metafory. Napisało mi się „m etafiory” . 1 tak to pow inno Zostać. Potem robim y spaghetti. Ś roda Wąską alejką, między chrzęszczącymi od lodu żywopłotam i, niosę ze sklepiku żół­ te, elastyczne, nabite sokiem grapefruity. Zielone karczochy. Czerwone pomidory. Po­ marańczowe... h m ... pom arańcze... Pom arańczow eoranże? Oranżewojepom arańcy? Utknąłem w tej myśli, jak w śniegu. Znów ostra zima. Po dniach wiosennych, które dm uchnęły deszczem, po śpiewie ptaków o piątej rano, po wyłączaniu ciepłego na­ dmuchu w pokoju i włączaniu go znow u - wszystkie okna zam knięte, śnieg do poło" y szyb, m uchy w szparach, skarpety na nogach. Królestwo Ducha.

99

C z w a rte k

List od Krzysia M. z dziwnym znakiem zapytania na kopercie, jakby m nie dla pocz­ ty nie było. Adres prawidłowy, nazw isko czytelne. M oże te jedynki w adresie, z noska­ mi, a nie słupki, jak tu piszą, pomyliły im się z siódemkami? W ubiegłym roku uroczyście ostrzegała nas przed tym Mary, nasza sekretarka w „M ayflowerze” : Nigdy nic piszcie czwórki z daszkiem, jedynki z noskiem, siódemki z kreseczką, nie zawijajcie za m ocno stopy, którą się szóstka nakrywa ani tej, na której dziewiątka stoi. Ósem ce zostawcie trochę nieba nad głow ą, piątce dajcie daszek zaraz nad brzusz­ kiem, dwójkę zarysujcie jedną śmiałą pętlą, nie rozdrabniajcie jej na szczegóły, tak cha­ rakterystyczne dla europejskiego myślenia. I pamiętajcie, 45 centów porto znaczy tylko jedną stronę najcieńszego papieru listowego, adres zw rotny piszcie w lewym górnym rogu koperty, na przodzie, bo listonoszowi nic będzie się chciało odwrócić koperty i list przepadnie” . T rzeba będzie w krótkich słowach wyjaśnić to Krzysiowi. P iątek Pułapki, zapadnie ogonków', skręty, zlepy, ciągi. YVeissbort zachwycony logiczną przejrzystością splątów Biloszewskiego. Mówię m u o jego śmierci - jak „śmierć przy­ szła do M irona” - prawdę się popłakał. Któż lepiej rozum ie śmierć, jak nie Żydzi? Któż częściej niż oni, „wybrani - pisze M iron - a wybranych jest m ało” , rozmawiał ze śmier­ cią przez ostatnie sześć tysięcy lat? U Charlesa ReznikofPa wspaniały ni to wiersz, n> notka, o żydowskim chłopcu, sprzedającym z tacy słodycze na jednej z ulic M anhat­ tanu. Pełno wokoło chuliganów, więc go Reznikoff ostrzega. Lecz chłopiec tylko chw i­ lę spogląda m u w oczy i nieśpiesznie odchodzi w ciemne zaułki. Reznikoff: jak on może się nie bać? Po najeździe Babilonian na Jerozolim ę, po najeździć Rzymian, Krzyżów'ców ... dodam - Marksistów', tout es proportions g a r decs. .. jak m ożna, tak spokojnie?. •• O co mi chodzi? Nic wiem. Tym tutaj różnię się od nich - w Kraju - że oni jak zwykle wiedzą najlepiej, a ja tu - zupełnie nie wiem, o co mi chodzi. „Rzecz w tym ’ i powiada M iron, „że m ożna w środku, albo naokoło” . Chyba niedokładnie cytuję. Chy­ ba niedokładnie cytuję swe życic. Zam iast w środku - to naokoło. Przez Amerykę " po ten ziemniak, po ten grapefriut, po tę kwadrę księżyca, która miała być cała. M ną. * * *

T am w kraju trwa rozdawanie kart, a ja tutaj co dzień błąkam się swoimi i tylko swoimi śladami. Tylko moja sam otność wędruje za m ną i sprawdza, czy w lesie za Io ­ wa City ryś zostawił w śniegu ślady takie, jakie w książkach opisano, czy kojot m oże się ukryć w rzadkiej, sterczącej ze śniegu trawie i dlaczego lód na jeziorze Iow a, któ­ ry nie załamał się pod stadem saren, załamał się pod Laurą, poetką z W aszyngtonu, ledwie nań stąpnęła. W nocy kusi mnie diabeł, a ledw'ic księżyc zgaśnie, umarli wsta-

100

KW A R T A L N I K

l ARTl Y S T Y C Z N Y

ją i bezszelestnie chodzą między meblami. Jestem tu zdany wyłącznie na siebie i, ew en­ tualnie, na na szelest liści, które na mrozie umierają. W tej pustce, która jeszcze nie stała się w rogiem , choć już przestała być przyjacielem, tu p o t wiewiórek po dachu m ie­ sza się z łom otem m ego serca, gdy przez okno widzę, jak weranda Mecenasa wypusz­ cza na ścieżkę jego nocnych gości. Kiedyś, zaledwie tu zamieszkałem, wstawi! wieczorem głowę w drzwi i zaprosił m nie, bym do nich dołączył. Ale przyszedłem w dresie, w rozciapanych tenisówkach i z kasetą piosenek Weila w szumiących nagraniach Lotty Lenya (na pożegnanie „M ayflowera” wręczył mi ją mąż Mary; słyszał nie raz przez drzwi, jak nocą oglądam seriale starych niemieckich kronik z kanału „Discovery” ). M e­ cenas i jego towarzysze podpici, w tym najgorszym gejowskim nastroju do piskliwe­ go mieszania płci i wisielczego naśmiewania się ze starzejących się pedałów , pewni, że są wyjątkowo zabawni i oryginalni, choć te gremia w Warszawie, w Teheranie i pew­ nie na pustyni Gobi, są identycznie takie same. Wszyscy przebywali na urlopach od swych grubokościstych żon, a brylował pod ich zuchwałymi spojrzeniami jakiś wypławek biały - złośliwy chudy młodzian w garniturze od Guccicgo, najwidoczniej ich fa­ woryt, o którego krzykliwie, przerywając sobie toczyli wojnę podjazdową i on to wiedział, manipulował nimi i szukał ze mną porozum ienia oczami. Pośpiesznie pożegnaliśmy się, gdy trzecia piosenka Lotty Lenya okazała się ponad ich wytrzymałość i odtąd z M e­ cenasem, który całe dnie spędza w kancelarii na drugim końcu m iasta, porozum iew a­ my się liścikami. C hociaż... chociaż... którejś nocy sam otność okazała się nic do zniesienia. O trzeciej nad ranem skończył się „R zeźnik” Chabrola (kanał 32 od pierw­ szej w nocy nadaje europejskie filmy) i zgasi księżyc nad ogrodem . Nie zapaliłem świa­ tła. U końca ciemnej ścieżki, po drugiej stronie okrytego plandeką basenu, zza okien Werandy jarzyła się pojedyncza lampka na ścianie, oświetlając kuchenny stół i uchylo­ ne drzwi na ścieżkę. Skrzypiąc tenisówkami po śniegu przeszedłem ogród i wsunąłem się w' drzwi werandy. Na chwilę siadłem przy stole, jak kot delektując się ciepłem p o ­ zostawionym tu przez gości. Wszedłem do gabinetu, gdzie lśniły mosiądze stołu bi­ lardow ego i leciutko brzęczały karafki. Z nów bezszelestnie, jak kot stąpający po poduszce, wspiąłem się po grubym dywanie na piętro i skręciłem w pierwsze uchylo­ ne drzwi. Mecenas spał na wznak z odchyloną w moim kierunku głową, mając po pra­ wej stro n ie skuloną sylwetkę, nosem w tuloną w jego pachę, lewym ram ieniem przekreślając nagie plecy śpiącego. Stałem nad icli łóżkiem czując, jak pół galona ca­ bernet sauvignon, wypite podczas „R zeźnika” kołysze m oim ciałem i szumi mi w uszach, jakby były zatkane korkiem. M im o to dobiegł mnie głos Mecenasa - cielic „chodź” . Zapraszająco usunął się, robiąc mi miejsce obok siebie, ale ja kucnąłem i roz­ płakałem się, gdy objął mnie dłonią przez kark. „James” , powiedziałem , „czy wy tu zawsze jesteście tacy sami?” . N a myśli miałem sam otność, to lepiej brzmi po angiel­ sku. Chwilę milczał, potem mruknął „uhm ” i obrócił się na bok. I na tym zakończył­ bym rozdział pod tytułem „Sam otność w Iow a” .

101

N ie d z ie la

Polska prasa od doktora Janusza B. (byłem u niego wczoraj na piwie „Żywiec” , któ­ re sprowadza z Chicago, zmieszanym z wyborową z delikatesów Bacika i z „BuMicz­ kami” , które próbowałem śpiewać po żydowsku). W „Tygodniku Powszechnym ” wielki artykuł o m iędzynarodowych sukcesach H uellego... ba, nawet na hebrajski, ja­ poński. W pierw ukłucie zazdrości - a potem jakieś dziwne, nagle zm ęczenie, jakbym idąc pod górę, pod górę i już szczyt widząc przed sobą, nagle w wyłomie skały doj­ rzał dalej jeszcze większą górę. Już tam nie dojdę bez pom ocy. Jestem sam, moich sił tyle, co na tę pierwszą, niższą górę. W „Trybunie L udu” (fuj) recenzja z „Ptaszarni” pt. „Prowokacje Musiała” . I jak mi iść wyżej tylko z TA K ICH pomocą? Gdy o „Pta­ szarni” w „T ygodniku” ani m ru nim , bo gdzie indziej sypią swoje confetti, kom u in­ nem u m oszczą drogę do „nieśmiertelnej sławy” . M nie, jak dla poczty amerykańskiej, jakby nie było. Nie jestem z ich klubu. Brutalna jaskiniowość „Ptaszarni” nie ucho­ dzi na tych wilegiaturach, bo tam tańczy się ozdobne kotyliony, m rużąc oko prawi do kogo „przyszłość należy” i um ow ne odznaki przypina swym protegow anym . Za to m am - „prowokacje” Musiała. Zam iast w górę - prowadzą mnie w dól. A m oże to ja sam siebie prowadzę? 1 potem narzekam na samotność? Zamiast dobrać sobie orkie­ strę z bębnów , fagotów , waltorni - jak Beethoven, czy choćby ta hurkocząca brama od garażu - i piąć się z tym m ajdanem w górę, w górę, przy krzyku krytyki zachwy­ conej mym wyczynem - na szczyt, na szczyt! z harfą! czynelami! z chórem! z „O dą do m łodości” ! z Noblem ! z limuzynką, której nazwy zawsze zapom inam sprawdzić! z rafinadą! z wydawcami! z „m etafiorą” ! - ja uparcie sam wędruję pagórkam i, mie­ dzą, nie granią, podsłuchując ludzi w prowincjonalnych sklepikach i pociągach - bo to , jak mówią, jest dla mnie ciekawsze i oryginalniejsze, niż tam te poprzykrawane na polski wypisy z literatury światowej. Lecz tego „m ojego” nikt nie uchwyci. W Polsce - wkręcanej w kleszcze kolejnej dziejowej przemiany, gdzie stoliki do kart rozstawio­ no w edług klucza i w edług klucza wybrany będzie rozdawać je swym faworytom - ni­ kogo nie obchodzi odlew łapki rysia, czy pasuje do rysunku z atlasu, ani kojot czający się w zm rożonej jak szczecina trawie. Jak mówić do nich językiem, którym Księżyc mówi do m nie, a potem ja mówię do Księżyca? Jak wczoraj, gdy wracałem z nocne­ go baru Six Twenty, gdzie chłopak nieudolnie przebrany za murzyńską śpiewaczkę blu­ esową (studenci prowincjonalni nie mają TEJ wprawy) wspiął się na kontuar i pod rachityczny aplauz disk- jockey’a i paru nieswojo rozluźnionych dziewcząt z fryzurami na Barbie (zwabionych mitem „gay bani” , choć tylko one przybyły i paru poetów z Europy Wschod­ niej) niemiłosiernie kaleczył „Killin’ Me Softly” i z niezgrabną lubieżnością ruszał ko­ ścistymi biodrami. Komu mówić o tym w Krakowie? Czy działaczkę sejmową Grażynę choć trochę to obchodzi? Oni już mają swe własne notowania giełdowe, mój świat bez giełdy coraz bardziej od nich się oddala. I nikt już go nie uchwyci - jak puchu mle­ czów na wiosnę, bo tego się nie chwyta, to się - rozumie? Raczej - kocha. Ten sm u­ tek, przyjaciel kruchego drobiazgu. A więc przyszłość z pewnością nie należy do takiego pisarstwa, do niego należy wręcz odw rotnie - przeszłość. T o tylko, co z niej zostaje popękane płyty, pożółkłe zęby, wstążki. Tędy iść - drogą cierniową w puchu. Jedyną

102

K W A R T A L N I K IA R Tl Y S T Y C Z N Y

za to nagrodą - garść listów od przyjaciół. A po nich - zapomnienie. Ach, dość tego żalu przy niedzieli! Przecież przyszłość szczęśliwie należy do tych dziedzin, o których nic nie wiemy. O to jedyna godna myśliciela uwaga: „wiem, że nic nie wiem ” . W tym tonie zresztą rozmawia! ze m ną Brodski, gdy go spytałem (ha!) o XXI wiek. „N ie dożyję, więc mnie nic nie obchodzi” , zgani! moje głupawe pytanie. T rochę mnie to pociesza i zaraz pamięć chętna podsuwa kolejne argum enty: w M ię­ dzyzakładowych Kom itetach Strajkowych w stanie wojennym też wszyscy znali przy­ szłość, i bili brawo, i mówili, jakimi prostymi sposobami rozpędzą ewentualny pucz generalski (kolega z redakcji „W olnych Związków” gorąco mnie przekonywał, że star­ czy poobracać drogowskazy na drogach i pozamieniać num ery dom ów przy ulicach). A tu za parę dni generałowie szturm em wzięli sklepik i wszechwiedzący rozpierzchli się w cztery strony świata. Jeden - pamiętam go najżywiej, bo to był taki m łody pło­ mień - hoduje ślimaki w Vancouver. Inni raz w roku wymachują flagą w rocznicę pod konsulatem polskim w T oronto. Czy mnie zgubiła - czy odnalazła Ameryka? C zego Bóg chciał ode mnie? C o m ó­ wi? Przez ogrom , przez ciszę prerii, przez zagubione światła farm pod góram i, farm w dolinach Jozafata, nad Rzekami Zapomnienia, W odospadami Niepamięci, wśród Siouxów W yobraźni, D uchów T otem u, pod meksykańską Maską Śmierci, spod której, jak z grobów , przy których na Wszystkich Świętych ucztują Meksykanie, kiełkują wciąż pę­ dy N owego Istnienia...? I przez wrzask M anhattanu, nic dający się porównać z żad­ nym innym wrzaskiem (w innych stolicach zakazują trąbić taksów kom ), przez to wszystko, co ściga się, handluje nieprzytomnie, wznosi niebotycznych Bogów Jedne­ go Dnia i drugiego z Najwyższych Cokołów ich obala... Tego nie wie się w salonikach na Wiejskiej czy w O lsztynie... tej skali... T ego wstrząsu dla wyobraźni, jakim jest Ame­ ryka - bo dla mieszkańców zarozumiałych europejskich miasteczek to jest amerykań­ ski śmieć. C hoć z tej perspektywy - śmieciem jest z kolei cała tam ta gadanina, słabo popierana czynami. Więc poruszyć ich tu m ożna nic tyle pokazując płonącą w Powsta­ niu Warszawę, tego w telewizji co dzień dosyć mają, ale z bliska ujętą twarzą zapłaka­ nej dziewczyny, nawet niekoniecznie wśród ruin. Lub kurą, żeglującą wśród powodzi na obróconej do góry dnem szufladzie. Dla nich - w tym bezbrzeżnym ogrom ie - już tylko poezja szczegółu... Tylko on jest największy - gdy wszystko inne, w tej potędze - mają w najpierwszym gatunku i największym rozmiarze. P o n iedziałek Bitnicy - poezja szczegółu. Także - O ’Hara. „Pani w lisach w taką pogodę wsiada z pudlem do taksówki” . Blisko mi, blisko. Daleko.

103

W torek Cały polski sejm śpiewa w mym pokoju „Jeszcze Polska nie zginęła” . O drugiej ra­ no M azowiecki, M ichnik, Rokita i ta jakaś Grażyna z Krakowa, której nazwiska nigdy nic pam iętam , choć zawsze pierwsza dopada mównicy. Nagle dziwny, rozkrzyczany korow ód z „Wesela” u mnie o drugiej nad ranem , gdy leżąc na otom anie sączę piwo zm ęczony poezją, przytłoczony ducham i, które kołują w moim salonie indiańskim czy zakopiańskim, z drew na, które jeszcze m ówi, bo niedaw no było drzew em , dom em wiewiórek szarych, które jeszcze niedawno były rude, ale je wymordowano. Więc i wie­ wiórki mają swe dni zagłady - jak mój kraj. Indianie wiewiórek rudych wym ordowa­ ni przez szare twarze śpiewają wiewiórcze „Jeszcze nie zginęła” z rozsianych po moim zagajniku maleńkich G robów N ieznanego Żołnierza. Ś ro d a Miły list od Miłosza. Czy list od Miłosza m oże nie być Miły? Podobał mu się, pi­ sze, mój wywiad z Brodskim. „Rzadko jest o n ” , pisze, „taki otwarty i szczery” . A p o ­ tem dodaje, że skopiował wywiad i posłał Herbertow i do Paryża, żeby poprawić mu nastrój. Danny W eissbort lam entuje, jakie to okropne, że H erbert w takim niedobrym stanic i że przecież parę razy mówił Brodskiemu, żeby Herbertow i dać nagrodę N o ­ bla, to m u się „nastrój poprawi” . A Brodski posm utniał i bąknął, że „nie ma na to wpły­ wał” . Nie bardzo lubi ten tem at (wersja Danny’ego), bo gdy on (Brodski) dostaw ał Nobla w Sztokholm ie, to tu i tam w USA m ówiono, jaka to niesprawiedliwość, że nie dali H erbertow i. Raz do roku wielka niesprawiedliwość jest przy Noblach. Pani G., szefow'a sztokholmskiej Biblioteki, mówiła nam (Paweł Śpiewak, Zadura, ja) jak wyglądają kulisy takiego N obla - to znaczy nie mów iła, bo jej nie w olno, a SUGEROWAŁA. Ja­ ki to wpływ mają R Ó Ż N E CZYNNIKI. Decyzje kom itetu noblowskiego są, wedle te­ go, zwierciadlanym odbiciem Poprawności Politycznej (political correctness- najnowszy dem on, któiy się w Ameryce narodził). Dadzą nagrodę - a tu Politycznie Niepopraw­ na. I co. I trzeba Kom itet odwołać. Pól Akademii wypisze się, nie będzie płacić skła­ dek i będzie dawać głupie wyw iady po gazetach. Różne bogate wdowy nie pozapisują swoich fabryk w spuściźnie Akademii - i co... I nie będzie Nobla. W najnowszym Am erican Poetry Review i Brodskiemu się dostaje. Biedny, w idocz­ nie przestał być Poprawny Politycznie. Taki tekst m ożna okupić zawałem serca. Wiel­ ki na całą szpaltę tytuł: „Czy pan w ogóle umie pisać wiersze, Panie Brodski?” Wczoraj wielbili, wydzierali go sobie z rąk, dziś cień pojawił się na twarzy wydawcy, słońce Brod­ skiego zeszło trochę niżej nad M adison Avenue. Bo miał nieszczęście wydać tomik wierszy napisanych ab ovo po angielsku. Dopóki byt tłum aczony z rosyjskiego - w po­ rządku. Nikom u nie przeszkadzał, co więcej na zjeździć jakimś tam , gdzie wystąpił, popisać się m ożna było political correctness, pod niebiosy, zwłaszcza że publicznie i przed mediami, wychwalając „słuszną walkę o w'ołność uciśnionych narodów Europy W schod­ niej” . Ale odkąd wszedł na ich działkę i zaczął deptać po odciskach amerykańskim akadem ikom, sprawa przestała być błaha. Chwileczkę, ten rosyjski dysydent ośmiela

104

KW A R T A L N I K

IA R Tl V S T Y C Z N Y

się uczyć NAS, potom ków W hitm ana, Szekspira (!) jak pisać wiersze po angielsku? Co to, to nie, nawet mu Nobel nie pom oże. Zresztą na punkcie N obla mają lekki uraz, bo od dawna żadnego nie dostali. A swoją drogą - m ożna by walnąć jakiegoś N obclka Ashbery’em u albo Merrillowi. Nie mówiąc o Lowellu czy Berrymanie. Ale już wi­ dzę tych wujków, których widziałem w sztokholmskiej Akademii, jak szukają z lupą choćby śladu Politycznej Poprawności u pijaka Berrymana, który chciał siekierą ro z­ walić trum nę ojca, 11 pijaczki Bishop, która mieszkała z kobietam i, 11 pijako-geja Ashbery’cgo lub w tryskających murzyńskim nasieniem songach (bo to chyba nie wiersze?) Gwendolyn Brooks. W tej poezji - tylko krew, pot i Izy. Nie znajdziesz ani grama zmyśl­ nego gadulenia tchórzofretek, przebranych za szynszyle. Grzegorz Musiał

Leszek Szaruga Tym Czasem (9) 65. Obejrzał świetny film Bolesława Sulika (często się zapom ina, że ten obecny urzęd ­ nik jest dokum entalistą o bogatym i ważnym dorobku, mającym na swym koncie ro ­ bione dla BBC filmy o wydarzeniach roku 1970) o generale W ojciechu Jaruzelskim. Do filmu dołączony został aneks zawierający wypowiedzi historyków, w którym Kry­ styna Kersten powiada, że historia nigdy nie wyda ostatecznego wyroku na to, co czy­ nił Jaruzelski. Wysłucha! pani profesor i nagle uświadomił sobie pewną oczywistość: historia nigdy nie wydaje wyroków - od wydawania wyroków są sądy, historia natoniiast, za każdym razem , w każdym pokoleniu, w zależności od osobowości danego badacza i czytacza dziejów, podaje inne interpretacje tego, co się działo - często ze sobą sprzeczne, czasem osobliwe, nigdy jednak nie mające mocy wyroku. Politycy, pomyślał, często powiadają, że o tym , co i jak czynili, wyrok wyda histo­ ria. Ale rzecz w tym , dopow iedział sobie, że politycy historii nie rozumieją i rozum ieć nic mogą. Dzieje się tak dlatego między innymi, że sami są owej historii bohateram i, czasem tylko statystami, ale jak każdy aktor marzą o tym , by ich dostrzegli recenzen­ ci. Historycy są jedynie recenzentam i dziejów. Kapryśnymi i czasem głupimi. Przyponiniał sobie recenzję z występów pewnej szczecińskiej aktorki, Beaty Zygarlickicj - otóż na łamach pisma lokalnego organu prasowego ukazało się om ówienie sztuki, w któ ­ rej artystka ta występuje i opisywacz (ewentualnie: podglądacz) zapisał, że owa Beata Występuje w sztuce na golasa, „naw et bez m ajtek” . Rozpytana na okoliczność aktor­ ka stwierdziła: „Jeżeli przez pół godziny siedzę w trakcie spektaklu w wannie, tru d ­ no, bym wyszła z niej w majtkach” . O t, i cala historia, pomyślał.

105

66. Leszek Engelking, tłum acz niezły, znający świetnie kilka języków, między innymi także japoński, przekłada z hiszpańskiego tak oto: Por la ciudad a im sin nombres vagan las sombras y los nombres de las sombras.

W mieście, co jeszcze nie ma im ienia, włóczy się cień, imię cienia wśród imion i cieni się szwenda.

T o dobry przykład, pomyślał, dotyczący naszych kontaktów z innymi poetyckimi językami. M ożna to bowiem przełożyć prościej i bardziej dosłownie: W mieście jeszcze bez imienia włóczy się cień i imiona cienia. Jakże często tłumacząc, zauważył, przekłada się obrazy na własne odczucia świata re­ zygnując z cudzej dosłowności... Nie ma w tym, pomyślał, nic złego, w końcu nie przy­ padkiem nazywa się tłumaczy zdrajcami, a w szczególności tłumaczy poezji - z tym, że takie zdrady są często po prostu wariacjami oryginału, czasem nawet uzasadnionymi. To tylko przykład tego, jak tłum acz i zarazem poeta inspirowany bywa przez cudzy tekst. 67. Nie to , by miał coś przeciw prawicy, choć nie jest to na pewno jego bajka. Kiedyś, przed dziesięciu chyba laty, Piotr Wierzbicki napisał w rozprawce „Myśli staroświec­ kiego Polaka” , że prawica musi nadrobić zaległości intelektualne. Dekadę później twier­ dzenie to zachowuje swą aktualność. O to w „Naszej Polsce” (nr 4 9 /1 9 9 6 ) jakiś młody i nawiedzony narodow o odkrywacz kłamstw historii wymienia „listę nazwisk unurzanych w stalinizm ” i pisze, że „krytyka tam tych lat też miała w owym łajdactwie swój udział: Drewnowski, Sadkowski, Szaruga - te nazwiska później niem ało u nas znaczyły. Znaczyły też - tylko trochę inaczej - w okresie socrealizm u” . Być m oże, pomyślał, nastanie kiedyś u nas okres profesjonalizm u, póki co jednak, mamy do czynienia z epoką idiotyzm u nawarstwiającego się falowo. Przypomiał so­ bie datę urodzenia Szarugi - rok 1946. W m om encie, gdy socrealizm został w Polsce odrzucony, Szaruga miał lat 10 i dopiero układał pierwsze wypracowania szkolne. Byc m oże Wojciech Piotr Kwiatek zyskał wgląd w jakieś teczki, w których owe wypraco­ wania są przechowywane i teraz odważnie dokonuje aktu literackiej lustracji. Szczęse B oże... M oże kiedyś, pomyślał, także nazwisko Kwiatka będzie „niem ało u nas zna­ czyło” . Póki co ten niedouk - a są ich niestety dziesiątki - popisuje się takimi oto stwier­ d zeniam i: „W krytyce literackiej funkcjonuje term in «literatura rozrachunków inteligenckich» dla nazwania nurtu prozy obrachunkowej ze stalinizm em ” . O tó ż war­ to m oże jednak przypomieć, pomyślał, że term in użyty przez Kwiatka, a wymyślony’ przez Kazimierza Wykę, dotyczy prozy powstałej po wojnie - m .in. „Jeziora Bodeiv

106

KWARTALNIK

1X101Y S T Y C Z N Y

skiego” Dygata czy „Sprzysiężcnia” Kisielewskiego —i dokonującej obrachunków nie ze stalinizm em , lecz z „inteligenckimi kom pleksam i” Dwudziestolecia, wystarczy przeczytać „Pogranicze powieści” . Zaś co do rozrachunków ze stalinizmem to owszem, i ten n u rt ma swą nazwę - „literatura rozrachunkow a” . Dziś, zauważył, każdy dureń ma prawo publikować to, co m u ślina na język przyniesie. I to jest ta cena d e­ mokracji, którą jednak warto zapłacić Niby w takiej pisaninie nic ma nic strasznego, bywają, choć rzadko, rzeczy jeszcze głupsze, ale - zastanowił się - m oże by wreszcie „nasza Polska” prawicowa zadbała, przynajmniej na własnych łam ach, o m inim um p ro fesjo n alizm u -w końcu nic tak nie­ gdyś bywało, wystarczy przejrzeć przedw ojenne „Prosto z m ostu” , by się przekonać, iż autorzy tego wszak bardzo prawicowego organu podobnych idiotyzm ów jak Kwia­ tek nic popełniali. I nie w tym w końcu rzecz, dodał na zakończenie, by optow ać za lewicą lub prawicą - rzecz przede wszystkim w tym, że t a k a prawica ufunduje nam niebawem lekcję literatury na w zór i podobieństw o tego, co czynili komuniści: nic tyl­ ko głupią, ale niezgodną z podstawowymi faktami. A swoją drogą, pomyślał, taki Kwiatek w norm alnej, to znaczy dbającej o sw'ą wia­ rygodność prasie, musiałby po takim artykuliku długo zabiegać o następną publika­ cję. W naszej prasie prawicowej Kwiatek jak na razie zapewne nie ma konkurencji, jest i tak najlepszy. 68. Wysłucha! z uwagą audycji, w której znany poeta i krytyk stwierdził, że każda p o ­ ezja ma swój czas - byl czas poezji Różewicza, był czas poezji H erberta, teraz nad­ szedł czas poezji Szymborskiej, usłyszał. Pomyślał sobie, że ów poeta i krytyk znajduje się w dobrej sytuacji - wie, jaki czas przysługuje jakiejś poezji. Ó w poeta i krytyk ma zdolność przewidywania, jakiej poezji potrzebuje kalendarz. Ten poeta i krytyk wie, że teraz jest czas „poezji uniwersalnej” , a taką właśnie jest poezja Szymborskiej. Sam, wsłuchując się w poezję swego czasu, odnajduje w nim wiersze Kochanow­ skiego i Sępa może żywsze niż H erberta. Białoszewski po okresie milczenia wraca do głosu. I nagłe zaczyna mieć wątpliwości co do tego, jakiej poezji czas „potrzebuje” . Wie jedno - każdy czas potrzebuje poezji dobrej. Nie wie, jak tam ten poeta i krytyk, jaka ma być poezja następnych lat, wierzy jednak w to, że nie da się przewidzieć, ja­ ka będzie. Jakby się dało przewidzieć, byłoby nudno, pomyślał. 69. „Ty też się cieszysz z N obla dla Szymborskiej?” - usłyszał pełne niedowierzania py­ tanie. T eż się cieszy. Cieszy się z każdej nagrody dla każdego pisarza. Cieszy się z suk­ cesów’ koleżanek i kolegów. Nic ma za złe, że jakąś nagrodę, jakieś wyróżnienie, jakiś dyplom , jakiś order czy medal przyznano tem u i tej a nie tam tem u lub tam tej. Nawet jeśli ta lub ten mu się nie podobają. N awet jeśli jej lub jego nie lubi. Bo niby dlacze­ go nie mają dostać jakiejś nagrody, jakiegoś wyróżnienia, jakiegoś dyplom u, jakiegoś orderu czy medalu?

107

Śmieszą go te wyścigi do nagród, wyróżnień, dyplom ów, orderów i medali. Jeżeli już ktoś coś dostaje, znaczy to, że ktoś inny uznał, że tem u kom uś to coś się należy, pomyślał. Gdybym ja rozdawał nagrody, wyróżnienia, dyplomy, ordery i medale, był­ bym je dawał tym a nie innym i jakimś innym też by się nie podobało to, że tamci d o ­ stali a inni nie dostali. Wszyscy jednak nie m ogą dostać, gdyż dla wszystkich nie starczy nagród, wyróżnień, dyplom ów, orderów i medali. Kiedyś te wyścigi się skończą, dodał. Dla wszystkich tak sam o, pomyślał. Śmieszy go, iż ci wszyscy uczestnicy wyścigów zachowują się tak, jakby mieli żyć wiecznie, jak­ by to wszystko m iało jakieś znaczenie - owe nagrody, wyróżnienia, dyplomy, ordery i medale. Znaczenie mają utwory przez nich pisane, a o tym czy mają, znaczenie czy nie, zadecyduje czas, w którym ich autorów już dawno nie będzie wśród żywych. Dziś, zauw ażył, często autorzy żyją dłużej niż ich utwory. U tw orom Szymborskiej przynajmniej jedno nie zagraża: to, że autorka je przeży­ je. Po jej najdłuższym życiu, pomyślał, te wiersze będą żyły na własny rachunek. Jest o tym przekonany, choć, oczywiście, m oże się mylić, gdyż nikt nie wie, jak to będzie naprawdę za jakieś sto lat. Za jakieś sto lat, dodał, m oże się okazać, że wszystkie wier­ sze są m artwe, że nikt już wierszy nie pisze, że stanowią jakieś dziwne i nieczytelne dla potom nych zapiski poupychane w archiwach bibliotecznych. 70. „In weissem Schweigenraum zeigen sich die alle G edichtbedeutungen” . Zdziwił się, gdyż po raz pierwszy w życiu, zupełnie bez pow odu, pomyślał to po niemiecku: „W białej przestrzeni milczenia ujawniają się wszystkie znaczenia wierszy” . Dlaczego po niemiecku? M oże dlatego, że wola! czytać Gadam era w oryginale niż w przekła­ dzie polskim - bardziej mu odpowiadał rytm tej filozofii w rytmie tego języka, w któ­ rym powstała. 71. Kolejne pismo i kolejna porcja tekstów o Szymborskiej. T o oczywiste, pomyślał, że teraz każdy względnie inteligentny polonista jest w stanie na zamówienie napisać żą­ dane wypracowanie. Potem mówią: „Ach, to był tylko wstęp d o ...” albo coś p odob­ nego. Też mają rację - tego od nich żądają. Oczywiście - niewielu już odczyta mowę mianą w Sztokholm ie przez Szymborską jako polemikę z postm odernizm em . A tym ona w istocie jest. Nasi nawiedzeni postm oderniści, zauważył, odwołują się chętnie do eseju Bartha z 1962 roku, w którym , mówiąc o „literaturze zm ęczenia” , Amery­ kanin stwierdzał, że „wszystko już było” . Nikt z naszych „postm odernistów ” , pom y­ ślał, nie pam ięta, że to było ulubione pow iedzonko Ben Akiby (czyj to bohater, Koteczku?), a tym bardziej nie pamięta, że coś podobnego powiadał Eklezjasta (Ko­ paliński pamięta, ale on jest od pamiętania). Jednocześnie słyszy - bo jednak o tym pisać się wstydzą panowie - że przem ówie­ nie noblowskie było „żenujące” , że kom prom itujące było pierwsze zdanie, że ledwie dwie w całej mowie myśli, do tego „nie rozw inięte” . Do cholery, pomyślał, a kto bro­

108

KWARTALNIK

IA k Tl Y S T Y C Z N Y

ni mówcy się bawić (wszak zabawą był ren początek), kto mu nakaże „rozwijać” , kto m u narzuci stanie „pod sznurek” i traktowanie siebie „z należytą pow agą” . D urnie, dodał, ufni w swe „pow ołanie” , pewni swego i siebie, traktujący samych siebie z po m ­ pą, pozbawieni choćby odrobiny zmysłu hum oru, grający rolę „literatów ” - oni na pew no napisaliby „stosow ną” mowę, pouczyli świat o swej wielkości przekonani, że piszą do jakieś Księgi Literatury Świata, wiecznej i niezm iennej, pełnej myśli złotych złotymi czcionkami drukowanych: o! oni na pew no by wypadli „godnie” . Zaś pomijając to wszystko: Szymborska najwyraźniej nic lubi pisać wypracowali na zadany tem at. Jeśli już, jak w tym wypadku, musi to zrobić, czyni to z hum orem , lek­ ko, wdzięcznie i m ądrze, lecz tą mądrością, której „literaci” nigdy nie zrozumieją. Zastanowiło go stwierdzenie Stanisława Balbusa: „Twórczość Szymborskiej jest zja­ wiskiem na swój sposób paradoksalnym. Mówi tak wiele, tak wiele świata ujmuje i obejm uje, a używa tak niewielu słów” . Należałoby, pomyślał, stworzyć jakiś „słow­ nik Szymborskiej” , by ową tezę sprawdzić. Tymczasem wynotował wiersz, który d o ­ tyczy tylko trzech słów, a który zamyka tom „W idok z ziarnkiem piasku”, wiersz szalony, wspaniały, wiersz podający rękę Leśmianowi i Różewiczowi, wiersz wzywający do mil­ czenia, „Trzy słowa najdziwniejsze” : Kiedy wymawiam słowo Przyszłość, pierwsza sylaba odchodzi ju ż do przeszłości Kiedy wymawiam słowo Cisza, uiszczę ją. Kiedy wymawiam słowo Nic, stwarzam coś, co nie mieści się w żadnym niebycie. 72.

Teraz różni różnym wypowiadają, że z nich nie tacy katolicy, jacy być powinni, kon­ statuje czytając różne odłam y katolickiej prasy. I tu przypom niało m u się, jak to ktoś kom uś przed laty historię o złym katoliku opowiadał. O powiadał poeta, który w p o ­ stanie w ojennym , ale jeszcze niedobrym zupełnie, zaproszony został d o kościoła pew­ nego w mieście wojewódzkim na południu Polski. Poeta przyjechał, wiersze, i owszem, przeczytał, zaś zgrom adzony tłum owe wiersze od ołtarza czytane w świątyni palca­ mi rozwartymi w literę V pozdrow ił, pozdrow ił też poetę i siebie, gdyż po to przy­ szedł, by się w swojej masie rozpoznać i utwierdzić. Po skończonej imprezie ksiądz poetę w swe progi prosi, a ukazując butelczynę koniaku do picia zaprasza. „N ie je­ stem chyba godzien - powiada na to poeta - gdyż, proszę księdza, złym katolikiem jestem ” . „A czem uż to?” - pyta kapłan nieco zaniepokojony, choć zarazem przeczu­ wający już u poety krotochwile jakoweś. „A to - odpowiada poeta - dlatego, że nie wszystkich dostojników naszego Kościoła poważać m ogę za to, co nam głoszą” . Tu przypomnieć warto, iż niektórzy spośród owych dostojników rzeczywiście budzili swy­ mi publicznymi wystąpieniami uczucia mieszane, jak to choćby kapłan w Polsce naj­

109

wyższy, który stwierdził, że modlić się trzeba za internowanych, „bow iem w śród nich wielu to ludzie niewinni” . Ksiądz, wysłuchawszy wyjaśnienia poety, zastanowił się i o d ­ parł: „A to widzę, synu, że rzeczywiście katolikiem dobrym nie jesteś, gdybyś nim b o ­ wiem był, to byś w pokorze przyjął, że i w ten sposób dobry Bóg pragnie nas doświadczyć” . 7 3. W ynotowuje z „D zienników ” Stefana Kisielewskiego notatkę będącą projektem ar­ cydzieła: „M am ciągle ideę krótkiego, szybkiego utw oru na orkiestrę, który zrealizo­ wałby wszystkie moje skłonności do perpetuum mobile. Jedno wielkie crescendo, smyczki jako ruchliwe tło, grupy dęte jako soliści, no i oczywiście perkusja. Problem tylko w te­ macie - j a k najmniej tem atycznym , wbitym w glow'ę jak obsesja. Pisownia nutow a jak zawsze tradycyjna. Napisałbym to szybko - aby tylko zacząć” . N o właśnie - pomyślał - jak zawsze ten sam problem początku. Ileż się z tym Pan Bóg musiał namordować! A miał idealne tworzywo, tem at absolutnie nic tem atycz­ ny: Nihil! 7 4. Uświadomił sobie, że wrszelkie owe -izm y, które niemal zawsze „nowości potrzą­ sają kwiatem ” i odrzucają - mniej lub bardziej radykalnie - to, co było dotychczas, są wyrazami pewnych skrajności. Radykalizm jest pożywieniem sztuki, jest jej siłą napę­ dową, bez której obyć się nie m oże. Zarazem tak się dzieje, że w długim trwaniu wszy­ scy ci wynalazcy, wszystkie te dzieła i utw ory zmieniające, poszerzające horyzont sztuki, jako radykalne właśnie są usuwane na margines (marginesy życia artystyczego są „tekstem ” , by posłużyć się m odnym określeniem, niesłychanie gęstym, gęstszym zapewme od tego, co stanowi treść zasadniczą), zajmują należne im miejsce w histo­ rii, wszakże nic one przesądzają o kształcie całej przestrzeni. Przestrzeń główna, ta, która dociera do wszystkich, która zatem tworzy jakąś dającą się ogarnąć c a ł o ś ć , jest obszarem kompromisów. Dzięki owym kom prom isom zachowana zostaje ciągłość, dzięki nim także radykalizmy znajdują swe miejsce w tradycji, którą odrzucają. Nic ma w' tym w gruncie rzeczy nic paradoksalnego. Z dał sobie z tego sprawę, gdy zaproszony został do uczestnictwa w audycji tele­ wizyjnej w' dużej m ierze poświęconej „literaturze kobiecej” . W yznaczono m u tam ro ­ lę radykalnego antyfeministy, swego rodzaju macho. Postanowił zagrać po swojemu. Powiedział mniej więcej coś takiego: „Jestem umiarkowanym męskim szowinistą i za­ razem umiarkowaną feministką. Dlaczego? D latego, iż zdaję sobie sprawę z faktu, iż coś takiego jak «wrażliwość kobieca» rzeczywiście istnieje. Istnieje specyfika odczu­ wania świata przez kobiety, ale istnieje też specyfika odczuwania świata przez ludzi czarnoskórych, niewidomych, hom oseksualistów, chłopów , salowe szpitalne. Za każ­ dym razem sposób widzenia rzeczywistości jest odm ienny. W dodatku wzajemnie się one na siebie nakładają: inaczej widzi kobieta biało-, a inaczej czarnoskóra i bywa, że

110

KWARTALNIK

[A jO ll Y S T Y C Z N Y

mimo wspólnoty kobiecości różnice wynikające z odm iennej pigmentacji naskórka sta­ ją się nieprzezwyciężalne. M ożna, rzecz jasna, dalej to gmatwać. I warto. A w arto dla­ tego, że w końcu dochodzim y do tego, co m ożna nazwać wrażliwością indywidualną. I ta właśnie wrażliwość jest naprawdę interesująca w sztuce” . 7 5. Przypom niał sobie przeróbkę z Mickiewicza „Pow rotu taty” , gdzie to „obaczył ku­ piec łzy radości, leje z w ozu na ziem ię” . M ożna, pomyślał, bawić się tak dalej: - Z własnego prawa bierz na dania. - Nie wszystko zło to , co się świeci. - O! Gar)' poszły w las... - C o tam? Panic w polityce?! Leszek Szaruga

Jarosław Klejnocki Aquapolis Ile razy jestem w Warszawie, tyle razy m am wrażenie, że trafiłem do miasta książąt na wygnaniu. (Stefan Chwin: „Wytrwać w Wielkim Przeczeniu” ') 1. Podobno urodziłem się na Pradze i kilka pierwszych lat mego życia spędziłem w oko­ licy ulicy Grenadierów. Grochów, byłby miłym (i pewnie nawet atrakcyjnym) miejscem do opisania, ale nie­ stety pamiętam dopiero Dolny M okotów. Przede wszystkim zaś Łazienki - po których dzieciom wolno było wtedy jeździć na rowerach lub wrotkach (starych, czterokołowych - nikt jeszcze pewnie nie myślał o rollerach wzorowanych na hokejowych łyżwach) i gdzie Wolno było spacerować z psami. Przy bramie od ulicy Podchorążych mieścił się mały plac zabaw. Jego główną atrakcję stanowił stary, pewnie muzealny, egzem plarz wspa­ niałego czerwonego w ozu strażackiego (z prawdziwą, ruchom ą drabiną!), po którym skakaliśmy bez opamiętania. Niedaleko stał m ur oddzielający park od jednostki woj­ skowej; okna koszar wychodziły na naszą stronę. M łodzi poborowi wisieli w nich za-

Wypowicdź Stefana Chwina pochodzi z wywiadu udzielonego „O drze” (nr 1 2/96).

111

wsze; czasem spoglądając na spacerujące z wózkami młode matki, ale częściej tocząc przetykane niezrozumiałym dla nas chichotem rozmowy z rozbawionymi blondynka­ mi prawie zawsze obecnymi tam w pogodne dni. D o dom u m ożna było dojechać z centrum tramwajem. Na rogu Gagarina i Czernia­ kowskiej szyny skręcały pod kątem 90 stopni w prawo i wagony, skrzypiąc niemiłosier­ nie, jechały wolno w kierunku Wilanowa. Czerniakowska, której jeszcze nie śniło się nawet, że zostanie częścią Wisłostrady, rozbierała się jakoś tak zaraz za skrzyżowaniem z asfal­ tu, obnażając solidne kocie łby. Trolejbusy, mające swą pętlę przy zajezdni na C hełm ­ skiej toczyh’się pomalutku, bo na wybojach łatwo spadały pałąki, a linki pantografii plątały się ku utrapieniu kierowców. Gdzie dziś są ogrom ne tereny wystawowe i hale targowe przy ulicy Bartyckiej (ogólnopolskiego chyba centrum handlu materiałami budowlany­ mi i technologiami), wśród porosłych zielskiem wydm i wertepów stal spory barak miesz­ czący kino. Tam prowadzono mnie czasami na poranki, mimo że w okolicznych krzakach aż roiło się od miłośników krajowego wina o niepowtarzalnym bukiecie. Niedaleko, przy wspomnianej zajezdni autobusowej na Chełmskiej, było jeszcze jedno kino - słynna „Czajka” , gdzie regularnie, co najmniej dwa razy w tygodniu, musiała podczas projekcji interweniować milicja, rozdzielając awanturujące się młodzieżowe gangi. M oja podstawowa szkoła mieszcząca się przy ulicy Krasnolęckiej (stoi tam nadal, ty­ le że jest teraz Policealnym Studium Turystyki i Hotelarstw a) ginęła wiosną w zieleni. Krasnolęcką prawie nikt nie chodził i zdarzało się, że graliśmy na niej w piłkę. Szkoła nosiła nazwę Stanisława Budzyńskiego, ludowego komisarza z czasów bolszewickiej re­ wolucji. Podczas lekcji wychowawczych opowiadano o nim historie ckliwe i wzrusza­ jące; raz jak wizytował dom dziecka i popędził nieuczciwy personel żerujący na dobrach materialnych kosztem sierot; innym razem zaś o inspekcji w szpitalu, gdzie również ukazał się jako człowiek wrażliwy na ludzkie cierpienie. W zorcowa hum anitarna natu­ ra patrona niezbyt udzielała się wychowankom zakładu edukacyjnego. Ulubioną zaba­ wą starszych młodzieńców było wsadzanie młodszych kolegów do beczek /. niczakrzepk] na dnie smołą. W okolicach Krasnolęckiej wiecznie trwały jakieś remonty. Prostokąt ulic Czerskiej, Krasnolęckiej, Iwickiej i Gagarina był moją oazą, a jedyny znak wielkiego świata stanowiły wówczas zakład)’ produkcyjne należące do koncernu PZL. Ponieważ wokół ogrodzenia spacerowali zawsze bardzo groźni strażnicy uzbro­ jeni w ogrom ne pistolety mówiło się, że fabryka wytwarza jakieś ważne części do sa­ molotów i śmigłowców. Wyobrażaliśmy sobie, że pod dachem warsztatów stoją gotowe niemal kadłuby bojowych maszyn, wywożonych nocą ku północnym poligonom. Kiedy dorośliśmy nieco i przeczytaliśmy książki Grzesiuka, było dla nas nie lada o d ­ kryciem, że mieszkamy w okolicy, w której poruszał się niegdyś Autor. Ulicy Gagari­ na, głównej arterii komunikacyjnej m ojego rejonu, nie było jeszcze wtedy na Świecie. Po wojnie przebito ją w zdłuż dawnej M agnuszewskiej, Bończy, Sukccsorskiej, Wa­ pienniczej; rezerwatu Grzesiuka i jego kumpli - apaszów i nazwano pretensjonalnie Nowoparkową. Potem ... Ale domyślamy się co było potem i wypada wreszcie zapy­ tać czem u mówię tu o sprawach drobnych i prywatnych, powtarzalnych - bo przecież każdy z nas ma taką swoją dzielnicę m łodości, ulicę dzieciństwa, obrosłą w heroicz­ ne opowieści dorastania, otoczoną w spom nieniem , mitologią przeszłości.

112

KWARTALNIK

IA R Tl Y S T Y C Z N Y

Wypada w związku z tym odpow iedzieć, że to banalna potrzeba utrwalenia. C zer­ ska daw no przestała być cichą uliczką. Jej puls bije teraz zgodnie z rytm em pracy re­ dakcji, drukarni i całego administracyjnego kompleksu największej krajowej gazety. Dawno zniknęło kino przy Bartyckiej, ustępując pola wystawom, salonom i sklepom; nie ma też kina „Czajka” . O grom ną przestrzeń sali projekcyjnej zagospodarowały fir­ my i spółki, budynek w yrem ontow ano i trudno sobie wyobrazić, że w tym przybyt­ ku ekonom ii i handlu dostarczano niegdyś dorastającej m łodzieży wzruszeń oraz nieco mocniejszych, urozmaicających wrażeń. Nie ma tramwajów na Gagarina, ani na Czerniakowskiej. Kiedy likwidowano linię niezbyt się przejmowaliśmy - właśnie ro z­ poczęła się dobra passa polskiego futbolu i koncentrowaliśmy się na czymś innym. Kie­ dy rozem ocjonow ani śledziliśmy sportow ą drogę chwaty drużyny Górskiego podczas mistrzostw świata w 1974 roku nie przeszkadzał nam już h u rg o t i wizg tramwajowych wozów. Zniknęły też trolejbusy. Pojawiły się potem na kilkanaście lat na ursynowskich przedmieściach, łącząc Warszawę z podstotecznym Piasecznem, ale i stam tąd wypro­ w adzono je i teraz tylko rdzewiejąca trakcja zaświadcza o trolejbusowej przygodzie stolicy. A połowę ogrom nej zajezdni na Czerskiej wzięła we władanie austriacka sieć supermarketów: budynek przem alowano na firmową mieszankę żółtego z czerwonym i tam , gdzie niegdyś byl plac manewrowy - dziś urządzono parking dla setki sam o­ chodów. W świąteczne dni trudno nawet znaleźć ułom ek miejsca dla pojazdu... Gdzie rosło zielsko - stoją sm utne pudełka bloków, ciągnące się po drugiej stronie Wisłostrady niemal aż pod Jeziorko Czerniakowskie, które dawniej leżało już właści­ wie na peryferiach. Jeszcze tylko Siekierki bronią pamięci i przeszłego czasu. Ale wy­ rok został podpisany. Rozpoczyna się budow a now ego m ostu i należy być pewnym, że zmiecie Siekierki przycupnięte do tej pory w niezmienionym od dziesiątków lat kształ­ cie u boku potężnej elektrociepłowni. Ach! I nie ma oczywiście „Sielanki” , m ordow ni, że strach było przechodzić. Z da­ rzało mi się, w drodze na lekcje religii w kościele św. Stefana, obchodzić ją wielkim lukiem, byle tylko nie słyszeć wyzwisk, nie być świadkiem nożowych aw antur, nie być zm uszonym do patrzenia na chwiejących się na nogach mężczyzn okupujących tabu­ nami malutki skwerek przed knajpą. Wyjazd do centrum Warszawy; cala eskapada. Jak do innego miasta, jak do denty­ sty lub w drobnych interesach. Jeszcze może fragmenty Puławskiej, z przypominają­ cym schron przeciwatomowy kinem „M oskwa” , które dosłownie przed chwilą, kilka tygodni tem u zniknęło, by ustąpić miejsca powstającym nowoczesnym biurowcom. Jesz­ cze „Zielona budka” - najlepsze lody w mieście. Ale dalej już nie. Ubi sunt leones. C o prawda nic wyjechałem z M okotowa, przeniosłem się tylko na górę, w okolice Królikarni. Dawno temu byłem tu może raz czy dwa i prawdę powiedziawszy maleńka, choć efektowna Królikarnia, myliła mi się zawsze, nie wiedzieć czemu (i aż strach przy­ znać), z budynkami należącymi do zespołu wilanowskiego. Przez okna m ojego dom u ■nogę spoglądać na Dolny M okotów , na Sielce - czyli mój dawny święty kwartał. Ale przecież mieszkam też gdzie indziej. W mojej pamięci trwa niewzruszenie ten piętrowy dom w eleganckiej dzielnicy Londynu i małe mieszkanko niedaleko gdańskiego N ow e­ go Portu. I ulica Zakopiańska w Szczecinie, otoczona nieistniejącymi dziś sadami (spa­

dłem tak kiedyś z drzewa i poharatałem nogę). I jeszcze wiele, wiele innych, gdzie spę­ dziłem tygodnie czy miesiące. Zamieszkuję też światy i miejsca wymyślone. Otoczył)' mnie zastępy nieżyjących nigdy ludzi, myślę wciąż o zdarzeniach i sytuacjach egzystu­ jących jedynie intencjonalnie; wyobrażeniowo. Tak, pewnego dnia zacząłem czytać książki i teraz okrążyły mnie, przyćmiły zmysły i oddały we władanie innych bogów. Ale tam te dawne miejsca i chwile - to była prawdziwa ojczyzna. Innej mieć nie bę­ dę. Teraz to wiem. D latego opowiadam.

2. Powiedzmy szczerze - kto dziś tworzy wizerunek miasta? Mafiozi z podwarszawskich mieścin, dziś europejskich centrów produkcji amfetaminy i przerabiania num erów silni­ ków' w kradzionych samochodach? Ci wszyscy biedni politycy i urzędnicy administracji państwowej - na gościnnych, równych długości kadencji Sejmu, występach publicznych? A m oże zaganiani biznesmeni z pikającymi we wszystkich kieszeniach garniturów tele­ fonami komórkowymi? Czytam „Powidoki” Marka Nowakowskiego i upewniam się co­ raz bardziej, że nie tylko nie ma już hardego, niepowtarzalnego, plebcjskiego świata „prawdziwej” , dawnej Warszawy. Bo kto z nas mieszkających w tym mieście może się pochwalić wielogeneracyjnym zasiedzeniem, kto spokojnie może powiedzieć, że jest tu „u siebie” , że to jest jego prawdziwy dom? Tacy z nas są w mniejszości i nie oni, nieste­ ty, decydują o obliczu tego nieszczęsnego miasta. Więc nie ma po prostu Warszawy z jej niepowtarzalnym wyrazem, określoną atmosferą, jedynym pod tą szerokością geogra­ ficzną klimatem. Jest miasto nijakie i niczyje. Jest za to tajemnicza i będąca przedm io­ tem drwin całej Polski „Warszawka” - pełna arogancji, pychy, poczucia wyższości, szpanu; zaganiana za pieniędzmi i gotowa w każdej chwili na popełnienie kolejnego skurwysyństwa. Ale „Warszawka” to tak naprawdę kwintesencja, spectrum; lustro wreszcie, w którym przeglądamy się my wszyscy zamieszkali w tym kraju, o którym kiedyś napi­ sano, że jest „nigdzie” . I Warszawa jest „nigdzie” , bo miasto ludzi przyjezdnych, to gi­ gantyczny hotel, gdzie pokoje wynajmuje się czasem na całe życie - ale jednak hotel. A śmiejąc się z „Warszawki” , śmiejemy się z siebie, bo ona pseudonimuje to wszystko w nas, co jest naszym udziałem, a o czym chcielibyśmy zapomnieć. Prawdziwa śmierć tego miasta nastąpiła już dawno; zdajemy sobie z tego sprawę. To co pozostało, jest fantomem przeszłości, nieudolnie naśladującym formę zetlalą i zgasłąJerzy Stempowski w eseju „Dzieci Warszawy w początkach XX stulecia” przypomi­ na, jak na carską okupację, jak na obcy panoszący się urzędniczy reżim , na hordy o b ­ cych m undurów na ulicach, w kawiarniach i parkach oraz: „na nadzór i ucisk inteligencja odpowiedziała bezwzględnym ekskluzywizmem, odsunięciem się od oportunistów .” Coś podobnego, toutes proportions gardes, ma miejsce obecnie. Nikt z autochto­ nów' (tych wszystkich cichych mazowieckich A borygenów ...) nie identyfikuje się prze­ cież z tłum em przelewającym się przez podziem ne przejście pod skrzyżowaniem Alej Jerozolimskich z Marszałkowską; z bywalcami bazaru na upadłym dziś, a niegdyś he­ roicznym, Placu Defilad, z klientelą gigantycznego targu na stadionie Dziesięciole­ cia. Z krainą bankomatów, chodnikowej polszczyzny, bydlęcych taksówek i narkotycznych

114

KWARTALNIK

[A~RTl Y S T Y C Z N Y

spojrzeń. Ze sm utnym i ludźm i znikąd i anonimowymi w istocie miejscami. Serce m ia­ sta nie bije w okolicach hotelu M arriot czy w śródmiejskim Pasażu, ani też na oblę­ żonej przez turystów Starówce; ani nawet, choć to już ryzykowne stwierdzenie, na Krakowskim Przedmieściu. „Tutejsi” , skoro miasto nic należy do nich, wolą mówić, że są „z Ż oliborza” , „z M okotow a” , a naw et, choć tu akurat (żaden pow ód d o chw a­ ły - „z Woli” .) T en osiedlowy patriotyzm , ta wyniosła izolacja, to krycie się po lokal­ nych pubach, ten kult przynależności nie do niczyjego, dc facto, „C ity”, lecz do ukonkretnionej strefy, obrośniętej winoroślą wspom nień, anegdot i przygód - to jest forteca przeciwko niejakości. T o jest, być m oże ostatnia, warownia Warszawy prze­ ciwko Warszawce. 3. Czasami, bardzo rzadko, zostaję z tym miastem sam na sam. Bo kiedy zaczyna pa­ dać deszcz, ulicc pom ału pustoszeją. Ludzie zmykają, chroniąc się pod sklepieniami bram, pod zwiewnymi daszkami toreb foliowych rozpiętych nad głowami jak szare au­ reole. Chodniki zyskują nagły blask, szyny tramwajowe zaczynają świecić. Sam ocho­ dy przemykają chyłkiem, poszukując przystani. Wtedy spoglądam na miasto z wysokości, z m ojego budynku na skarpie; pode mną cala dzielnica - ostrowia osiedli i burzany dom ów . Cały ten kamienny organizm błyszczy niepowstrzymanie jak srebrna patera. My, w naszych mieszkaniach z tymczasowego betonu, oddajem y się pozornym i d ro b ­ nym zajęciom. Ale w końcu podchodzim y do okien; ludzi już wówczas nic ma na uli­ cach. Zostaje tylko deszcz i jego miarowa perkusja. Zostaje tylko namacalna, statyczna przestrzeń, pocięta jednoznacznym i, bezwzględnymi pionami i poziom am i architek­ tury. Trawniki dymią na przekór ponurym obłokom przesuwającym się na nieboskło­ nie, a zalążki tęczy rodzą się na skraju w idnokręgu. Lubię patrzeć na niebo podzielone zmaganiem: schodzące słońce, jakby z wysiłkiem, przedziera się przez zasłonę inten­ sywnej szarości, pojedyncze pasma jasności oświetlają wybrane fragm enty budowli. Jak w kościele, kiedy przez wybitą szybkę w witrażu wnika znienacka światło, by uderzyć w ciemność. Przekraczamy ten snop onieśmieleni, przychodzący skądinąd; milczący W nagłym skupieniu. Kiedy pada deszcz, patrzymy przez zam glone szyby na o pusto­ szałe miasto, pochwyceni w nagłym rojeniu, raptem nietutejsi. A ono, jakby pod d o ­ tknięciem różdżki nieznanego i okrutnego fenomenologa, wyzwala się z tymczasowości, odrzuca zbędne kostiumy. Zamykamy oczy i wtedy nasze dusze wychodzą z nas uspo­ kojone, wznoszą się ponad dotykalność materialnych kształtów, łączą się w podnieb­ nym korowodzie i tańczą nad naszymi głowami tworząc geometryczne, acz niew idoczne, kształty. Jak spadochroniarze budujący w przestworzach rom by i okręgi; zawieszeni pozornie, a wszak spadający, ulotni - zanim zniecierpliwiona i zaniepokojona ręka p o ­ ciągnie za życiodajną plastykową rączkę spadochronu. Ale zanim to nastąpi cale miasto zdaje się wznosić na chwilę ponad niepokonaną ziemię. Nasze dusze tymczasem, sw obodne, przem ierzają puste ulice i place, zaglą­ dają do nieuporządkowanych piaskownic, przepełnionych koszy na śmiecie; do drze­ miących na parkingach samochodów'. Potem znów wędrują wzwyż, towarzysząc

parującej wodzie: w obłokach pary znajdując kryjówkę. Lubią też wtopić się w kro­ ple, jakby odszukały swe właściwe mieszkanie. Ale zaraz znów ulatują. Zdarzenia to ­ czą się jak we śnie, a my śpimy niespokojnie z otwartymi ustami, rzucając się w pościeli, wierzgając na martwym łożu przeczuć. Nasze dusze patrzą na nas z wyrozumiałością - na tym krótkim spacerze wolności, zanim przykazane im będzie wrócić do tem poralnego, cielesnego uwięzienia. M ożem y jednak być pewni - zaniosą w przyszłość pa­ mięć o pustym , mokrym mieście, o podróży bez końca i o uwolnieniu. Kiedy wstaniemy rano od zwykłych prostych zajęć, ona już tam będzie, a my - wy­ chodząc z dom u, biegnąc przez przejścia na czerwonym świetle, potykając się o nie­ równości chodnikowych płyt przechowam y ją; to przeczucie o chwilowym pobycie w wiecznym i bezcielesnym W odnym Mieście. Gdzie znikają czas i zmysły - a my wę­ drujem y uszczęśliwieni, wyzwoleni i obcy; jakby nie stąd, choć przecież procesory re­ miniscencji nigdy nie wykasują z tak drogich nam plików konkretnych miejsc i nazw. Jakby przeczuwały, że kotwica rzeczywistości m oże nieść nam bolesne ocalenie. Jarosław Kłejnocki

...jak rzeka... W „N a brzegu rzeki” w wierszu pod tytułem „W Szetejniach” podm iot liryczny porte-parole M iłosza mówi, że z czterech stron świata: strony Rzeki, strony Lasu, stro­ ny Świętego Brodu oraz strony Kuźni i Prom u najważniejsza dla niego była zawsze strona Rzeki: Gdziekolwiek wędrowałem, po jakich kontynentach, zawsze tw arzą byłem zwrócony do Rzeki. Strona Rzeki to dolina Niewiaży, czyli „Issy” , północnego dopływu Niem na. Kto chociażby na jedną chwilę, na jawie czy we śnie, zobaczył W' bujnej, rozplenionej zie­ leni dolinę którejś z tych rzek, nie zapom ni jej do końca życia, gdyż jest to jak wspo­ m nienie rzeczywistego piękna, jak wspom nienie niezapom nianego snu. A przecież, co znaczy urodzić się i spędzić dzieciństwo nad taką rzeką, wśród dębowych i brzozowych lasów', wśród głosów rojów’ ptaków , w zaczarowanej dolinie, którą wyściela żyzny czarnoziem i którą wieńczą, pod rozświetlonym prom ieniam i słońca niebieskim stropem nieba, lotne obłoki. Jest taki krótki, telewizyjny utw ór Becketta pod tytułem „...jak obłoki...” , a frazę tę wielki Irlandczyk zaczerpnął z wiersza innego wielkiego Irlandczyka Williama B. Yeatsa, który tak brzmi w przekładzie Miłosza:

116

K W A R T A L N I K IA R T I Y S T Y C Z N Y

Teraz j u ż zajm ę się Duszą, zaprzęgnę ją Do ćwiczeń w uczonej szkole, A ż ta ruina ciała, Powolny rozkład krwi, Delirium starczych urojeń, Zgrzybiałość, cokolwiek mnie Ma spotkać, ja kie zło Śmierć przyjaciół i śmierć Każdego wdzięcznego oka, Co zapierało dech Będą j a k o bł ok n a n i e b i e , Kied y horyzont blednie, Albo j a k senny glos ptaka, T a m g d z i e j u ż coraz ciemniej. „T he T ow er” („W ieża” ) W „Abecadle M iłosza” pod hasłem „Amerykańska poezja” czytam: „Z całej poezji amerykańskiej najbliższym mi zawsze pozostaje Walt W hitm an. Spełnia on warunek wielkości, o którym mówił Oskar M iłosz, żądając, żeby dzieło było jak rzeka toczące żyzne muły i szczątki drzew, nie tylko grudki złota. D latego nie muszą razić dłużyzny i pow tórzenia, całe katalogi rzeczy. W hitm an jest przeciwieństwem «poezji czystej»” . „...żeby dzieło było jak rzeka...” . Dzieło Miłosza jest jak rzeka. W „Abecadle M iłosza” nie ma hasła „Rzeka” . W „Abecadle” nie ma wielu w aż­ nych i bardzo ważnych haseł. Na przykład nie ma hasła „W hitm an” (a są 2,5 strony 0 Baczyńskim). A zresztą nie trzeba „być hasłem ” , żeby być najważniejszym. C o to znaczy, że jest się najważniejszym? Najwięcej wzmianek jest o Janinie Miłoszowej, pierw­ szej żonie pisarza (19). Z pisarzy najwięcej razy wspomina M iłosz Mickiewicza (11), ale o Kridlu i o Kownackim mówi niewiele mniej (10). O innych pisarzach, w kolej­ ności: Koestler, Oskar M iłosz, Kot Jełeński, Bolesław Miciński (po 8) i Jerzy A ndrze­ jewski (7). Ale co z tego, jaka hierarchia wynika? Cała galeria wspaniałych i mniej wspaniałych, znanych i nieznanych postaci od Ludwika Abramowicza do Tom asza Zana, który jest tytułem ostatniego hasła, a wspomniany jest w haśle pierwszym, zatytułowanym imie­ niem i nazwiskiem Ludwika Abramowicza. Czy jest to klamra kom pozycyjna „A be­ cadła Miłosza”? - nie wiem. Niektóre biografie układają się w skróty wspaniałych scenariuszy filmowych (patrz hasła: „H enryk Dem biński” , „Sidney H o o k ” , „Stefan Jędrychowski” , „A rthur Koestler” , „Anna i Piotr Rawiczowie” , „H alina Sosnowska” , czy „Elż­ bieta Szemplińska” ). Ludzie i miejsca, z dw óch biegunów: Bocca di M agra i Bakszta, Arcata i Bobty, Calistoga i Oszm iana, C onnecticut i D ruja, Gwadelupa i M artynika 1 Kiejdany, Bordeaux i Jatwieź, Sierraville i Serbiny, O regon i Użum iszki, Schwarz­ wald i Syrutyszki... I oczywiście „m iasto na pograniczu baśni” W ilno, miasto czter­ dziestu kościołów i licznych burdeli, gród świętego Krzysztofa. „Wszyscy” i „wszystko” w jednym nurcie. Tym właśnie jest ta książka: nurtem , niespiesznym nurtem , który

117

niesie „wszystko co najważniejsze” . Jest swoistą kroniką, księgą pouczających przy­ kładów o ludziach, miejscach i czasach. W iem , że to wszystko niejasne. Ale dlaczego m iałoby być jasne? Jasne co? Biografie ludzi? Opisy miejsc na wschodzie i na zacho­ dzie świata? Czasy, rozciągające się na cały wick, a nawet i więcej? Jasny miałby być Miłosz? Niewyobrażalne! Raz po raz, tak jak w haśle „Biografie” , zaciera ślady. Au­ tentyczność? „Jesteśmy zależni od języka, jakim rozporządzam y” , mówi M iłosz w ha­ śle pod tytułem „A utentyczność” . Psuje szyki, plącze nici, zaciemnia i rozjaśnia, rekonstruuje, a właściwie wskrzesza. Raz po raz ucieka w zaskakujące, zdawałoby się „odskokow e” dygresje. Raz mówi, że udało m u się życie i że to jest wielki dar, że uro­ dził się pod szczęśliwą gwiazdą. Ale pod hasłem „Balzak” mówi: „M oje drogie cie­ nie, nic m ogę was zaprosić na rozmowę, bo za nami cale, my tylko wiemy, jak tragiczne życie. Nasza rozm ow a zamieniłaby się w trójgłosowy lam ent” . I to co mówi o uprze­ dzeniach i urazach, o zgryzotach, o cierpieniu i o nieszczęściu w osobnych hasłach, w m ottach i w wielu różnych miejscach. Nie raz przyjdzie jeszcze do tego wracać. Z a­ wsze wdzięczny M iłoszowi, mało rozum iem z jego dzieła i z jego życia. „Ale na to, żeby być wdzięcznym , nie musi się rozum ieć” , podpow iada Miłosz w haśle pod tytu­ łem „Ballady i rom anse” . T o są „mieszaniny” Miłosza - „mieszaniny” ujęte w formę. Form a jest dla takiego M istrza jak M iłosz sprawcą bardzo ważną. W wierszu pod tytułem „Ars poetica?” z „M iasta bez imienia” (1968) mówi o tęsknocie do „formy bardziej pojem nej” . Tom „Gdzie wschodzi słońce i kędy zapada” (1974) składa się z wierszy, wyciągów z kro­ nik, pam iętników, encyklopedii, a kontynuacją tej formuły jest „O sobny zeszyt (19771979)” z „H ym nu o Perle” (1982) i „N ieobjęta ziemia” (1984), gdzie w słowie „O d A utora” znajdujemy następujące wyznanie: „Czem u nic zawrzeć w jednej książce sen­ tencji zakreślonych przy lekturze różnych pisarzy, dlatego że uderzyły nas jako trafne, własnych wierszy, przekładów z innych poetów', zapisów prozą, a nawet listów od przy­ jaciół, jeżeli dotyczył)' niepokojących nas pytań? Tak właśnie w książce, którą tutaj pre­ zentuję, postąpiłem , szukając, jak kiedyś nazw ałem, „formy bardziej pojem nej” . I mam nadzieję, że pod powierzchnią nieco dziwacznej różnorodności czytelnik rozpozna praw­ dziwą jedność” . Tym wspólnym mianownikiem są niepokojące Miłosza pytania o ro­ zumienie, o sens, o prawdę (czy o Praw dę). Miłosz pisze swój „raport” przeciw chaosowi i nicości. Pod hasłem „Prawda” mówi tak: „Pracujemy na rzecz prawdy o czasie nasze­ go życia, nawet jeżeli jego obrazy, pochodzące od różnych ludzi, nie są ze sobą zgod­ ne. Istniejemy jako odrębne byt}', ale zarazem każdy z nas występuje jako medium poruszane bliżej nie znaną siłą, niby prądem wielkiej rzeki, przez co upodabniam y się do siebie we wspólnym stylu czy formie. Praw da o nas będzie przypominać mozaikę ułożoną z ka­ myków różnej ceny i barwy” . Kontynuację, czy właściwie nowe wcielenie „formy bar­ dziej pojemnej” znajdziemy w kolejnych tomach poetyckich Miłosza: „Kronikach”, „Dalszych okolicach” i „Na brzegu rzeki” , dopełnionych „Wypisami z ksiąg użytecznych” , a tak­ że „M ową wiązaną” i „H aiku” oraz zbiorami esejów. T ak więc - Form a, Miłoszowska „form a bardziej pojem na” . I język, język jakim rozporządza. W „N ieobjętej ziem i” Miłosz mówi o trudności ustawienia głosu, a wła­

I 18

KWARTALNIK

|A R T ł Y S T Y C Z N Y

ściwie o „trudności zakreślenia granicy w zdaniu, które w polskim ma skłonność do rozlewania się kapryśnie na boki, aż po zupełne gadulstw o” i dalej - o braku zmysłu formy, dostrzegalnym w języku polskim. W „Abecadle” , w dygresji o rzekach mówi 0 duszach rzek: „Każda rzeka ma swoją duszę, i ta odsłania się, kiedy pierwszy raz sta­ jemy na jej brzegu. Nie wiem, jaka jest dusza Niewiaży, bo zanadto zrośnięta jest z m o­ ją” . Wilia, która jest rzeką godną zaufania pom im o, że zdradliwa na głębi, ma duszę niebieskoszarą. N o i Wisła, którą porów nuje z Loarą, chwiejna i zdradliwa chyba dla­ tego, że rozlewa się po piaskach równiny. „Wilia nie jest rzeką rów ninną, brzegi ma pagórkow ate, stąd różnica” , dodaje Miłosz. Język - rzeka i jej dusza. O języku po l­ skim pod hasłem „Polski, język” M iłosz mówi: „N ie m ożna zracjonalizować miłości do języka, tak jak nic m ożna zracjonalizować miłości do matki. Pewnie są zresztą tym samym, nie darm o mówi się: język macierzysty. (...) Język jest moją matką, dosłow ­ nie i przenośnie. I pewnie moim dom em , z którym wędruję po Świecie” . D om , a więc powiat kiejdański, Szctejnie, dolina Niewiaży, osadzone w języku-M atce. Jakże wielkiej pracy w polszczyźnie, jego „wiernej m owie” , dokonał i dokonuje M i­ łosz. Trwanie M iłosza w języku polskim to jest wielki tem at. Tak, M iłosz trwa i bę­ dzie trwał na wieki w polszczyźnie. Proszę zauważyć, iluż wybitnych, utalentowanych 1 sprawnych w arsztatowo pisarzy przepada i to w krótkim czasie w odm ętach polsz­ czyzny i idzie na dn o , w zapom nienie. Im ię ich jest legion. A to wszystko dlatego, że pisząc, „pasożytują” na języku, traktują go instrum entalnie w łatwy sposób. O nie­ których z nich mówi się, że ładnie piszą - ładnie, czyli potoczyście, poprawnie, gład­ ko i że dobrze się ich czyta. Taka jest w większości tw órczość Dąbrowskiej, czy Nałkowskiej i jest to w pewnym sensie wzorowe pisanie po polsku. Takich pisarzy jest garstka. I jest cały legion topielców, producentów literackiej kaszy, jakiejś bełkotliwej miazgi. Oni z uporem godniejszym o ileż lepszej sprawy rozględzają swoje bez ładu i składu, bez poczucia tego wszystkiego, o czym mówi Miłosz. A będzie ich coraz wię­ cej, gdyż to co robią, jest m odne i łatwe. I lgną do tego inni, w myśl słynnego zawo­ łania: „swój do swego po swoje” ! Ale są i tacy, jak między innymi M iłosz, Różewicz, Białoszewski, Schulz, czy G om brow icz właśnie, którzy czynią z języka, jakim ro zp o ­ rządzają, narzędzie służące do rozum ienia świata, do docierania do sensu, do praw­ dy, do tajemnicy. I to, czego dokonali, zostało, trwa w języku i wywiera wpływ. T o łączy się oczywiście z pisarską wizją, z formą i z czymś co M iłosz nazywa „A utentycz­ ność” . „M ój wielki strach: że udaję kogoś, kim nie jestem ” , mówi M iłosz właśnie w tym haśle swojego „Abecadła” i tak je puentuje: „M ógłbym powołać się na przykłady p o ­ etów, którym Form a nie pozwalała na nic naprawdę własnego, bo nie umieli przebić się przez język do śmielszych pojęć” . Dzieło nie jest zamiast życia. Dzieło jest zamiast szczęścia. Ożywia je ten sam duch, który był od urodzenia w jego twórcy. A związek tego ducha z duchem miej­ sca urodzenia i dzieciństwa to jest bardzo w ażna, podstawowa sprawa. Tak jak dla M i­ łosza strona Rzeki, dolina Niewiaży, czyli „Issy” . K rzysztof Myszkowski

1 19

R E C E N Z JE Piotr Michałowski R ozw iązyw anie czasu Najnowszą książkę Juliana Kornhauscra trudno czytać inaczej niż jako próbę p o ­ etyckiej autobiografii. D om inuje w niej wprawdzie tonacja elegijna, ale to co najcie­ kawsze pozostaje tą nutą nie skażone: żm udna archeologia czasu, m ozolnie składająca niepozorne skorupy w niepewne kształty faktów. Istnienie teraźniejszości, rozpiętej między światem pamięci a ponadczasową generalizacją, uwarunkowane jest zawsze jed­ ną z tych perspektyw interpretacji życia. Rozproszone epizody nabierają sensu wyłącz­ nie w kontekście historii lub wieczności. N a jp ie rw - historii. Podjęty tu wysiłek porządkowania przeszłości sprowadza się do wyodrębnienia za­ ledwie paru punktów orientacyjnych, stematyzowanych w kolejnych częściach książ­ ki jako: dzieciństw o, Śląsk i tradycja żydowska, wreszcie - wysoce upolityczniona współczesność. Motywy te łatwo przetłumaczyć na ogólne wyznaczniki każdej bio­ grafii, a więc odpow iednio: czas, miejsce, środowisko, poglądy. U łożone w edług te­ go porządku, ujawniają rozproszenie czasu m inionego na osobne portrety i zdarzenia, nie tworzące żadnej sekwencji logicznej. Dialog z przeszłością staje się możliwy jedynie poprzez w znoszone mosty uogól­ nień: m etafor i paraboli. W spomnienie młodości wynika z potrzeby integracji czasów, logicznego scalenia bieżącego stanu z jego genezą. Każdy ówczesny, choćby niepo­ zorny, fakt jest przyczyną jakiegoś dzisiejszego skutku. Kamyk, kopnięty w dzieciń­ stwie, po latach spada na ziemię: leciał szerokim lukiem długo i wysoko zn ikł nam z oczu słyszeliśmy tylko płacz dziecka a może to byI trel trzciny teraz po latach spadł nam pod nogi wielki ja k g ła z pokryty mchem

120

KWARTALNIK

IA R T l Y S T Y C Z N Y

ju ż nie możemy go podnieść a n i odczytać („Kam yk” ) Konfrontacja czasów ujawnia zatem przepaść, nic dającą się wypełnić żadnym sen­ sem. Wynika więc raczej z wiary w istnienie związku przyczynowo-skutkow ego, w lo­ gikę świata, niż z wykrycia niepodważalnej reguły spójności. W iersz, którego nagłówek „C ień” tworzy drugi człon tytułu zbioru, wskazuje na inne połączenie - m aterialne i zarazem metafizyczne. Olcha jest tu symbolem n atu­ ry, skojarzonym ze wspom nieniem matki. Ten obraz daje poczucie ciągłości życia i pa­ mięci. Kluczem do takiej interpretacji całego tom u poetyckiego nie jest jednak żaden z tych utw orów , ale wiersz zamykający część „Kamyk i cień” , zatytułowany „Głowa w lustrze” : Patrzy na mnie podbitymi oczami nieruchoma ja k ołowiana kula w je j ciężkim bukłaku pieni się pamięć która szuka korzeni bruzda na czole otwiera się ja k rana przez którą wychodzą dzikie pędy Najmniej interesująca w tym wyznaniu (czy m oże - szkicu do autoportretu) wyda­ je się apoteoza poszukiwania biograficznych „korzeni” - obsesyjny wręcz topos współ­ czesnej poezji, wyeksploatowany do granic i niestety w odbiorze redukowany do pustego hasła. Cytowana autocharakterystyka wskazuje natom iast na dwa istotniejsze kierunki poetyckiego poznania: konstruktywną pracę pamięci oraz destruktywne dla ładu grom adzonej samowiedzy skojarzenia. Układ książki świadczy jednak, że te „dzi­ kie pędy” zostały dość starannie przystrzyżone i gra wyobraźni nie rozsadza harm o­ nijnej kompozycji. A m oże skromniej: nie narusza zastosowanej tu zasady tematycznej segregacji. Pierwszy cykl „Śpi ciemna dziewczynka” jest kolekcją portretów dziecięcych ofiar: sieroctwa, nędzy i kalectwa. Wszystkie prezentują skrajne stany człowieczeństwa i ja­ ko takie - prowokują pytania ostateczne. O bok patetycznych okoliczności narodowej niewoli i motywu Syberii pojawiają się obrazki bardziej poruszające, bo bliższe p o ­ wszedniemu doświadczeniu. W nieco sentym entalnym wierszu „O łów ek” m ożna d o ­ szukać się parafrazy sonetu Staffa „Kieszeń” :

121

leży przed domem wśród śmieci niczego nie napisze nie podkreśli i nie przekreśli Najciekawszy jest jednak wiersz ujawniający sytuację kalectwa dopiero w kontra­ stowej puencie. „Diabelski m łyn” : Jest sierpień. Upal. Trzmiele wesoło buczą nad głowami. Diabelski młyn kreci się tak szybko! Dziewczynka boi się tam spojrzeć. Nie, nie - woła. Chodźmy! B rat popycha wózek inw alidzki, na którym dziewczynka siedzi bezwładnie. A le w je j oczach nie ma ju ż strachu. " Takie proste konstatacje zdecydowanie górują nad rozmaitymi konceptam i stylizacyjnymi, których w całym tom iku znajdziemy jeszcze kilka. W trzeciej, zaledwie pięciotekstowej, części „Żydowska piosenka” , pamięć zlewa się z dalszą historią, a punktem stycznym z autobiografią są pfzeżycia z Marca 1968 roku. T en autobiograficzny konkret obudow ują cudze wspom nienia, niestety nieco obrosłe stereotypami: Oświęcim, Kielce, Kalka... Patos żydowskiej tragedii znajduje ujście w stylizacjach - nie zawsze trafnych i nie do końca udanych. Tytułowy utw ór „Żydowska piosenka” rzeczywiście przypom ina amatorski rym skleconej okoliczno­ ściowo śpiew ki, opartej na juxtapozyeji i kalekim dziesięciozgłoskowcu. C hodziło za­ pewne o połączenie m otywu upadku człowieczeństwa z kalectwem poetyki. M akabra oświęcimska spotyka się bowiem z pokracznością m etryczną - jak w tandetnej balla­ dzie podw órzow ej - intencja stylizatora jest więc czytelna, lecz efekt wątpliwy. Styli­ zowaną na podobny ludowy dystych elegię „Kafka” trzeba ocenić jako pomysł równie pretensjonalny. Za ambitniejsze przedsięwzięcie stylizatorskic m ożna uznać „W iersz o zabiciu doktora Kahanc” - odsyłający do zabytku piśmiennictwa średniow ieczne­ go: do „Wiersza o zam ordow aniu Andrzeja Tęczyńskiego” , choć wybór w'zorca nie wydaje się trafny. Parafrazowane dzieło staropolskie nic najlepiej przylega do histo­ rycznych okoliczności zabójstwa, którego dokonano podczas Pogrom u Kieleckiego. Niemniej utw ór ten zwraca uwagę samym tem atem - mówi o wydarzeniach do nie­ dawna stanowiących tabu i wciąż jeszcze do końca nie wyjaśnionych. Najciekawszym w tej grupie jest jednak utw ór wolny od zabiegów stylizacyjnych: „Bar miewa” , opowiadający o żydowskim obrzędzie inicjacji: o porywach młodości

122

KWARTALNIK

IA R Tl Y S T Y C Z N Y

i absurdalnej nadziei chłopca na włączenie swego losu do zbiorowej ofiary dorosłych, przed którą ma go ocalić złośliwość historii. W kolejnej części książki, „M m y” , znalazły się wiersze o tematyce aktualnej - by nie rzec: „okolicznościowe” . Jest więc refleksja o życiu politycznym, o kondycji narodu i za­ wiedzionych nadziejach demokracji, o mentalności nowego pokolenia. Jest także wspo­ mnienie wieczoru autorskiego Seamusa Heaneya i poległego w Dubrowniku poety serbskiego. Są reportaże obok gorzkich diagnoz i prognoz. I tak - zjednoczenie z Europą nie b ę­ dzie zbawieniem, ale zagładą, czy choćby tylko unieważnieniem, naszych wczoraj­ szych ideałów i wyobrażeń o wolnym kraju: „Runą m u iy ,/ a my wraz z nim i” . Pojawia się wreszcie artystyczne credo w postaci prawie-manifestu „Piękno” . C h o ­ dzi w nim nie tyle o zaakcentowanie relatywizmu estetycznego, co o próbę definicji fenom enu, który to pojęcie skrywa. O tóż - w edług poety - źródłem , a zarazem isto­ tą piękna jest niepowtarzalność zjawisk, broniąca się przed formą. A m oże piękno tkwi w tym wszystkim, co wywołuje „lęk o drugorzędność” ? O sobną m etodą uspójnienia biegu życia jest poznanie przez sztukę. Zamykający książkę poem at „N iebo nad góram i” stanowi próbę wysnucia refleksji nad egzysten­ cją przez pryzmat siedmiu chronologicznie uszeregowanych prac malarskich A ndrze­ ja W róblewskiego. T u gra toczy się między tym co żywe a tym co martwe. Kolejne obrazy malarza prezentują odm ienne stany człowieczeństwa i materii: postać ludzka przechodzi różne stadia reifikacji - zbliżenia do przedm iotu. Człowiek staje się rze­ czą, a rzecz zyskuje cechy ludzkie. Ten dram at transformacji ma swój odpow iednik w planie estetycznym , gdzie odbywa się lywalizacja figuratywności z abstrakcją. Tak właśnie sztuka kom entuje historię, która dostarcza nadwyżki znaczeń, nadwyżki p ro ­ wadzącej do zw ątpienia w sens ogólny. Z kolei za horyzontem istnienia rozciąga się nieskalana wieczność - czysta geometryczna zagadka, przekreślająca wysiłki beznadziej­ nych dociekań nad szczegółowymi znaczeniami faktów i bytów: daleko na horyzoncie jaśniejące w słońcu góry i niebo n ad góram i Piotr Michałowski Julian Kornhauser, „Kamyk i cień” , W ydawnictwo a5, Poznań 1996 (Biblioteka Poetycka W ydawnictwa a5 / pod red. Ryszarda Krynickiego; t. 27), 55 s.

123

Jan Wolski Św ięty zw iązek przeciw ieństw „Święty związek” to tytuł najnow szego tom u Krzysztofa Karaska. Pobieżna lek­ tura zwraca uwagę na głęboko przem yślaną jego konstrukcję. Książka nie zawiera tyl­ ko kartek z kolejnym i w ierszam i, lecz stanow i określoną kom pozycyjną całość. Składają się na nią elem enty bardzo różnorodne, nieraz odlegle, niekiedy wręcz wy­ kluczające się jakby nawzajem , a jednak jakoś osobliwie pasujące do siebie. T en zre­ alizowany zamysł pow oduje, że mamy oto do czynienia z dziełem sztuki literackiej i że książka nie jest w lekturze m onotonna. Nie nuży, choć bywa, że męczy, ale d o ­ ciekliwością stawianych pytań czy napięć, które pojawiają się przy próbach odpow ie­ dzenia na nie. Myląca jest sugestia zawarta w reprodukowanej na okładce tom u rzeźbie Constantina Brancuęi. Nie chodzi w nim bowiem o „święty związek małżeński” ani tym bar­ dziej o jakiekolwiek „świętością” naznaczone działania czy stowarzyszenia. Przede wszystkim spotykamy w nim związek głęboko metafizyczny, relację filozoficzną, zwią­ zek-metaforę ludzkiego bytu. T o forma najelementarniejsza, podstawowa i najważniej­ sza. Obrazuje ona związek człowieka ze światem, realizujący się na wielu różnorodnych poziom ach i zachodzących w relacjach: człowiek - świat zewnętrzny, ale i tajemnica pojedynczego istnienia, wreszcie tajemnica tkwiąca w sprzecznościach ludzkiego życia. Właściwie rzeczywistość otaczającą tru d n o zamknąć w jakiejś jednej i jedynej, raz na zawsze ustanowionej formule. Język nie jest w stanie powiedzieć o niej całej praw­ dy. W iadom o zarazem , że tylko nim dysponujem y (przynajmniej na gruncie literatu­ ry) i posługujem y się tak jak umiemy najlepiej, jednak w sposób kaleki i niedoskonały. (W wierszu „Pętla” czytamy m.in.: „N ie przestawajcie mówić / . . . / W tę przepaść, której bezm iar rozwiera się ode mnie do ciebie, od ciebie do Pana, poza językiem jest ciemna jaskinia” i dalej: „Nic przestaję m ó w ić // choć słowa rozkładają mi się w ustach / / jak spleśniałe grzyby.” ) Człowiek, świat, język słowem wszystko objawia nam się nagle i niespodziewanie. Poznanie nie jest tylko i wyłącznie efektem długiego i żm udnego dociekania, pracy umysłu, lecz jak w tytułowym wierszu zbioru „Święty związek” : „ / . . . / świętość i piękno mi się odsłoniło / / w nagłym błysku spojrzenia / . . . / ” , „W nagłym przebu­ dzeniu uśpionego umysłu / / który ujrzał prawdę: uśpionego zdania / / które poję­ ło siebie” . Tak samo w wierszu „Plexus solaris” „ / • • • / nagle rzecz, która była pojęta / / staje się wym owna, odkrywa / / tajemnicę lub uderza w twarz. Nagłe / / co by­ ło zaklęciem, / / staje się olśnieniem .” A więc olśnienie jest - o ile m ożna tak powiedzieć - narzędziem poznania, nośni­ kiem prawdy egzystencjalnej bytu. O n właśnie pozwala dostrzec stale punkty będące fundam entam i świata. O no także pozwala dokonać właściwego wyboru. Świat p o d ­ miotu lirycznego wierszy Karaska to obszar nieustannego balansowania między jasno­ ścią a ciemnością. Rzeczywistość ma naturę dualistyczną, wszystko zaś objawia nam się w swoich przeciwieństwach, w sprzecznościach, które niekiedy zdają się wręcz wy­ kluczać nawzajem. Podm iot ten jednak, co bardzo charakterystyczne i co koniecznie

124

KW A R T A L N I K

IA RTl Y S T Y C Z N Y

chcę podkreślić, nic wpada w skrajności, lccz kieruje się zdrową zasadą rozróżniania między dobrem a złem , wiarą a wiedzą, duchem a ciałem, życiem a śmiercią. Tak więc w skojarzeniach i obrazach udaje się poecie znakomicie łączyć pierwia­ stek fizyczny, wizualny z pierwiastkiem intelektualnym . O ba występując obok siebie, wzajemnie się dopełniają. Karasek godzi sprzeczności. T o zadanie dość niebezpieczne. O n jednak radzi so­ bie z nim , bo scalając je nie eliminuje ich, nie wyklucza, naw et nie osłabia. O n stara się je po prostu racjonalizować, to znaczy um iejętnie zachowuje dystans, także w sto ­ sunku do tego, co sam głosi. Rozum ie także, iż dokonane przez siebie uporządkow a­ nie świata jest stronnicze. Stan owego antagonistycznego napięcia w ew nętrznego daje szansę powstania harmonii. Rozpoznawana prawda egzystencjonalna, prawda życia, napotyka nieustannie opór formy, ale zarazem bez przerwy zza niej przebija. Wszystko objawia się przez swoje przeciwieństwo, przez co objawia się objawione? Przez ja w n ą sprzeczność („D w a i pół zdania na tem at wierszy” ) Poznanie, diagnoza stawiana światu i codziennie doświadczanej rzeczywistości oraz osobisty los podm iotu toczą się i trwają w wymiarze ponadczasowym, wiecznym. M oż­ na to także rozum ieć jako swoiste m itologizowanie sam ego siebie, bytu jednostko­ wego poprzez poezję i za pom ocą poezji. Poezja jest dla autora „Świętego związku” czymś Niezwykłym, Absolutnym . Ale, co stanowi bardzo istotny elem ent, nic jest wywyższaniem dla niej samej jakby. W żad­ nym także razie ucieczka w przestw orza, lecz um iejętne - i tym samym niezwykłe łączenie wielkości ze zwyczajnością. Podm iot tych wierszy twardo stąpa po ziemi, d o ­ świadcza życia po ludzku z tym wszystkim, co o n o przynosi wspaniałego i ułom ne­ go, gdzie doskonałość i niedoskonałość spotykają się ze sobą. Świat, w którym żyje nie jest ani Atlantydą, ani (tym bardziej) U topią. Jest prawdziwie i głęboko ludzki. Raz mniej raz bardziej jasny, prosty i tajemniczy, niepewny i oczywisty. Taką dwoistą naturę ma samo słowo, którym przecież posługuje się poeta. / . . . / Dwoiste z natury, obnaża raz diabelską, raz anielską postać rzeczy, które się zaw iązały w zdanie, ciemność jest tylko brakiem światła. / . . . / („W ahrheit und D ichtung” ) Wszystko właśnie tak jak w życiu, którego sztuka trwania zasadza się na tym , by umieć zachować proporcje i by niezależnie od tego, czy dotknie nas los tragiczny czy radosny, przyjmować je i doświadczać godnie. Nigdy nic w iadom o co i kiedy się nam objawi. W jednej chwili pojawić się m oże „prawda nagiej epifanii” („Święty związek” ). D latego m oże budowany w tej poezji obraz jest często „błyskiem” , niespodziewanym

125

połączeniem w jeden kształt tego, co świadome z tym, co przeczuwane tylko, może podświadome. (Choć Mistrz w utw orze „Form y” zaleca: „R ób wiersze bez obrazów ” .) T o taka poezja, która sama w sobie jest wartością autonom iczną. Także dlatego, że nie obchodzi ją doraźność, ignoruje m ody i jest krytyczna wobec swoich własnych dokonań. D latego, jak sądzę, ma i mieć będzie długie i istotne oddziaływanie. Czy zatem poezja Karaska rozwinęła się jakoś, zmieniła w odniesieniu choćby do tom u poprzedniego „C zerw one jabłuszko” ? Mam wrażenie, że tak. W idzę to głów ­ nie w dalej posuniętym demaskowaniu złudzeń. W życiu dość trudno dostrzec jakiś stał}' pu n k t odniesienia. Bywa piękne, ale nie brak w nim także goryczy. Poeta jednak nie histeryzuje. Ujawnia w swoich lirycznych kontrastowych sytuacjach dramatyzm p o ­ znania, ale za pom ocą stoickiego, męskiego, heroicznego wręcz opisu. I choć czyta­ łem wiele jego wierszy, to nadal nie przestają mnie one zadziwiać. A jednak sugestywność okładki tego najnowszego tom u, by wrócić do początku, myląca wydaje się być tylko w pewnej mierze. T o ścisłe zespolenie dwóch przeciwieństw m ożna by traktować jako podstawową zasadę bytu. Świat i rzeczywistość, które zna­ my i których doświadczamy składają się z dwóch odm iennych elem entów. Ich prze­ ciwieństwa są konieczne, bo tylko poprzez kontrast dostrzec m ożem y właściwe barwy, one m ogą, muszą i chcą się dopełniać, bo wtedy przecież ich kształty stają się wyraź­ ne. W takim związku wreszcie pojawia się piękno. Być m oże nietrwałe, ulotne, ale jed­ nak jest. I to m oże właśnie na tym zasadza się istota życia? Jan Wolski K rzysztof Karasek, „Święty związek” , W ydawnictwo Dolnośląskie, Wrocław 1997.

Janusz Styczeń K to kryje się w tym zw ierciadle? Okładki pierwszego tom iku Ewy Sonnenberg zawierają zdjęcie poetki, ale to zdję­ cie um ieszczone na brzegach okładek jest przepołow ione, i dopiero gdy zwijamy to ­ mik w' ru lo n , brzegi okładek się łączą, i zdjęcie jest całością. O tw ierając tom ik wchodzim y w środek zdjęcia Ewy Sonnenberg, jakbyśmy wchodzili w środek zwier­ ciadła. I pierwszy wiersz w tom iku: „W zajem ność” jest wierszem o lustrze a jedno­ cześnie o samej autorce. W chodząc w środek zwierciadła wchodzim y w środek duszy Ewy Sonnenberg, a jest to dusza bardzo ciekawa, ów tytułowy „hazard” . Podstawowy klucz do wierszy Ewy Sonnenberg stanowi psychologia. W jej wier­ szach jest p o rtret kobiecej duszy, nie jest to tylko dusza autorki, są tutaj wyrażone d u ­ sze kobiece. Wiele linijek w wierszach Ewy Sonnenberg to gotow e sentencje, aforyzmy, m otta. Nadm iar w jej wierszach czasami sprawia wrażenie niekoherencji, ale na pla­ nie psychologii wszystkie obrazy dopełniają się, dookreślają w poszukiwaniu niewyra­ żalnej tajemnicy. Zawsze lepiej, jeżeli w sztuce jest więcej niż mniej.

126

KWARTALNIK

IA R Tl Y S T Y C Z N Y

W pierwszym wierszu tom iku poetka pisze: „dłoń uczę jak być / klamką którą ktoś otw orzy drzwi” . T c linijki m ożna uważać za m otto postawy życiowej, a także posta­ wy artystycznej autorki. Kto otworzy drzwi dłonią narratorki? T en ktoś drugi, ktoś inny, albo coś innego, coś drugiego. Pieszczota? Serdeczny uścisk? Bardzo często w to ­ miku Ewy Sonnenberg wiersz egzystencjalny nagle przechodzi w wiersz erotyczny. T o , na co czekają bohaterki Ewy S onnenberg, dawało im znaki w ich dzieciństwie. I tak jak dla każdego człowieka dzieciństwo bywa projekcją całego życia, tak wiersz o dzieciństwie: „W stęp” , drugi w tom iku, jest projekcją całego tom u, zawiera prawie wszystkie symbole i motywy tom u. Wiersz ten charakteryzuje się połączeniem misty­ cyzmu i perwersyjnego erotyzm u. Poetka przedstawia tutaj dojrzewanie dziew czyn­ ki: duchow e i biologiczne, i różne kolizje, w jakie wchodzą ze sobą te dw'a rodzaje dojrzewania. Ta biografia dziewczynki aż d o pierwszej m enstruacji jest zapisem rzad­ ko spotykanym w polskiej poezji. „W snach trzykrotnie widziałam diabła / deszcz krwi W prezencie urodzinow ym /p o d aro w ał mi przyrodę Znajom ość języka / roślin i zwie­ rząt Nauczyłam się / kto naprawdę rządzi światem” . Ówr satanizm pojawia się w wie­ lu następnych wierszach tom iku. W ażne miejsce w biografii dziewczynki, zapisanej w wierszu „W stęp” , zajmuje „żywioł pobudzony / jednym z perwersyjnych palców” . Żywioł perwersyjnego ero ­ tyzmu zamienia się w wierszach Ewy Sonnenberg w finezyjną poezję, pełną trafnych definicji. W tym obszarze wyróżnia się wiersz „Erotyk” . Jest to pełen zaskakujących skojarzeń i obrazów wiersz o masturbacji. Wiersze Ewy Sonnenberg trzeba czytać d o ­ słownie. „Każdej nocy kocham się” - mówi narratorka. Nie „kocham cię” , ale wła­ śnie „kocham się” . O brazy tego wiersza świetnie oddają nastrój sam otnej rozkoszy, połączony jednak z poczuciem winy. „Studnia wypełniona / wołaniem za w odą” . Ale także: „Jedwabna pościel zdrętwiała ze strachu / zarzuca pancerz na śliskie ram iona” . Jak powiedziałem wyżej, wiersze Ewy Sonnenberg charakteryzują się bardzo d o ­ brą psychologią. Zwraca tutaj uwagę wiersz „Rytuał przeżycia czyli jak się zostaje w am ­ pirem ” . Jest to wiersz o pow tórnych narodzinach autorki, kiedy to wpadła ona pod sam ochód. Jedna sfera w tym wierszu to konkrety: autorka podaje dokładną datę i g o ­ dzinę swojego wypadku, ulicę, na której to się stało. D ruga sfera wiersza jest kreacyj­ na: poetka jakby na now o się rodzi, jej dusza zyskuje znów ciało, to które miała przed wypadkiem. Ale to ciało jest dla duszy teraz wam pirem , wysysa duszę, żywi się duszą. W końcu to jednak dusza wsysa w siebie ciało - wampira, jakby rzeczywiście zyskała nowe wcielenie. Ew'a Sonnenberg ma dobre wyczucie horroru, a jej wiersz potrafi być dobrze zorganizow aną ekspresją ow ego horroru. W wierszach Ewy Sonnenberg jest cała galeria kobiecych portretów . W ymienię tu ­ taj na przykład „Dziewczynę z zapałkami” . Właśnie „Dziewczyna z zapałkami” , a nie „dziewczynka” . Jest to wiersz o tęsknocie, pełen tajemniczych sform ułowań. O tęsk­ nocie najlepiej pisać tajemniczymi sform ułowaniam i, tęsknota z zew'nątrz wydaje się czymś banalnym, ale dla kogoś, kto ją przeżywa, jest czymś oryginalnym aż do gra­ nic egzystencji. Wiersze Ewy Sonnenberg mówią o uczuciach indywidualnych, a ta­ kie uczucia zawsze są oryginalne, i pisać trzeba o nich językiem, jakże różnym od m odnego dzisiaj języka stada. „Ściany udają niewidomych” , „Domy kuliste gniazda na drzewach”,

127

„Bezkarne szepty w miastach oddalonych o setki / kilometrów stąd” , „Labirynt na­ sączony wywarem / kochanków” , „W yznania / przechylone do końca” . M ożna po­ wiedzieć, że każdy żar jest „ścigany potrzebą popiołu” , a każda tęsknota jest ścigana potrzebą niespełnienia. Ekspresją rozpaczy jest wiersz „W ariatka” . N arratorka powtarza: „Ja się będę pła­ kać” , i dodaje: „całą rozpacz m am w sobie / zupełną jak jedność” . Wiersz ten stano­ wi studium depresji ostatecznej, która prowokuje do makabrycznych żartów. Takich czarnych egzystencjalnie wierszy jest sporo w tom iku „H azard” . Podm iotam i wierszy Ewy Sonnenberg często są plastyczki i aktorki. Bohaterka wiersza „A ktorka” czyni tak ekscentryczne rzeczy, „Aż ziemia kręci się / w głowie” , ma tylu m ężczyzn, że „Zawstydzona kolejną pomyłką przesłania ciało / drugą kobie­ tą” . Portrety artystek odznaczają się szczegółami ich indywidualnych biografii, okre­ śleniem istoty ich przeznaczenia, a także pokazaniem symboli, w jakich owe artystki się odnajdują. Autorka „H azardu” mówi o przyczynach perwersji erotycznych, tak czę­ stych w tym środowisku. Najbardziej lirycznym wierszem w tom iku jest wiersz zaczynający się od słów: „Je­ steś zazdrosny o w iatr” . Ewa Sonnenberg pokazuje tu, jak m oże być subtelna, ale na ogól boi się być tak nieskończenie subtelna, a przecież stop subtelności i drastyczno­ ści daje bardzo dobre artystycznie rezultaty, co zresztą widać w niektórych wierszach Ewy Sonnenberg. Są w tym tom iku wiersze zanurzone w kontrkulturę. Na przykład: „Mieć faceta to jakby na okrągło żuć gum ę” . „W szalecie miejskim przeżył miłość swojego życia” oraz cały wiersz „Międzyplanetarny włóczęga” . Także część erotyków należy do kręgu kontrkultury: „Srebrzysty zamek rozporka odbija m agiczną silę / księżyca” . Niekiedy poetkę ponosi w stronę publicystyki. Publicystyczne wiersze są wyraźnie słabsze od pozostałych. Ale i tu trafiają się interesujące wersy: „Świętość pasie się na ciałach grzeszników” . N atom iast „Ars poetica” wbrew pozorom nic jest wierszem program ow ym , to anty-ars poetica, autorka mówi tu, jaki program poetycki jest jej obcy, ona sama właśnie szasta m etaforą, w jej wierszach jest nadm iar obrazów. Labirynty duszy, pokazywane przez Ewę Sonnenberg, nie przynależą tylko do d u ­ szy kobiecej, w pewnym głębinowym obszarze dusza kobiety i dusza mężczyzny prze­ nikają się. Janusz Styczeń Ewa Sonnenberg: „H azard” , Wydawnictwo „A strum ” , Wrocław 1995.

128

KWARTALNIK

IA RTl Y S T Y C Z N Y

Leszek Szaruga

Język ciała - język nicości i. O statnie półwiecze poezji polskiej m ożna charakteryzować na wiele sposobów, lecz z pewnością jedną z cech rzucających się w oczy jest rozbudow a przestrzeni liry­ ki tworzonej przez kobiety - nic jest to oczywiście zjawisko w poezji światowej uni­ kalne, lecz nic ulega wątpliwości, że polska poezja kobiet reprezentuje poziom wyjątkowo wysoki: wystarczy przywołać dorobek takich autorek jak Anna Swirszczyńska, Urszula Kozioł, Krystyna M itobędzka, Joanna Pollakówna, M arianna Bocian, Adriana Szymańska czy Ewa Lipska, o Wiesławie Szymborskiej już naw et nie w spo­ minając, by się przekonać o wysokiej randze tej poezji - a to w końcu wybrane nazwi­ ska pośród konstelacji, w której w żadnym wypadku nic w olno pom inąć Julii H artwig czy Anny Kamieńskiej, by tylko przy tych nazwiskach pozostać. Pojawia się tu, rzecz jasna, odwieczne a i m odne dziś pytanie o to, czy mamy do czy­ nienia z „poezją kobiet” , czy z „poezją kobiecą” . Zwolennicy pierwszej odpowiedzi m ó­ wią, że wyróżnik pici jest w wypadku pisarstwa sprawą nieistotną, gdy w drugim wypadku, w którym mowa o „poezji kobiecej” , podkreśla się jej jakąś zasadniczą odm ienność od tej liryki, jaką tworzą mężczyźni, wskazuje się na jej specyfikę, próbuje udowodnić o d ­ mienny typ wrażliwości. Gdyby rzecz potraktować poważnie, należałoby zapewne sku­ pić się na sprawie zasadniczej - tej mianowicie, że, niezależnie od płci ludzi piszących, twórczość naprawdę oryginalna za każdym razem reprezentuje swoisty, niepowtarzal­ ny sposób odczuwania świata, słowa, literatury i życia. Redukcja osoby do jednej z dwóch ról - kobiety lub mężczyzny - nosi w sobie zalążek nietolerancji, ufundowana jest b o ­ wiem na ideologii podziału odrzucającej wspólnotę ludzkiego doświadczenia. T o, co najważniejsze w każdej twórczości, to zdolność obdarowania nas wszystkich - niezależnie od płci osoby piszącej i niezależnie od pici osoby czytającej - oryginalną, własną kreacją świata. Z tego, co pospólne i z tego, co odm ienne tworzy się w ten spo­ sób nowa przestrzeń naszej egzystencji, poszerzają się granice naszego świata. Pojawie­ nie się nowego głosu - nowego w tym sensie, że zdolnego wzbogacić naszą wrażliwość - to jakby dodanie nowego, nie znanego dotąd tonu w trwającym zawsze chóralnym śpiewie naszego życia, które jest życiem pospólnym kobiet i mężczyzn, dzieci i d o ro ­ słych, zdrowych i chorych. Za każdym razem jest to głos inny i równie ważny, jak in­ ne głosy. W yodrębnianie tu poszczególnych grup jest zabiegiem sztucznym , być m oże czasami użytecznym, ale jest to użyteczność chwilowa jedynie, tymczasowa, przypad­ kowa i doraźna. Literatura zaś - nawet jeśli jest tak zamierzona - w swej pełni, w cało­ ści doraźna nie jest i być nie może. M ożna, oczywiście, wyróżniać trzy wrażliwości, lecz przecież, gdy poddać je dokładniejszej systematyzacji, okaże się zapewne, że istotniej­ sze od wskazania płci stają się inne wyróżniki pozwalające tworzyć poetyckie konstela­ cje łączące w jakichś wspólnotach kobiety z mężczyznami, co zresztą wydaje się ze wszech miar oczywiste, choć nie przekreśla prawa istnienia wspólnot jednopłciowych, ale wy­ odrębnianych w odniesieniu do innych niż sama płeć punktów odniesienia. Takie uję­ cie zresztą uznać chyba trzeba za bardziej interesujące, mniej mechaniczne.

129

2.

Powyższe uwagi są wstępem jedynie - nie koniecznym, lecz w obszarze współcze­ snego pisania o literaturze uzasadnionym przez agresywność „krytyki feministycznej” d o omówienia najnowszych tom ów Krystyny Rodowskiej. Poetka ta debiutowała w ro­ ku 1968 zbiorem „Gesty na śniegu”, zaś po dłuższym milczeniu w roku 1981 opubli­ kowała tom kolejny - „Stan posiadania” . Znana jest większości czytelników (jeśli zwracają uwagę na ten pomijany konsekwentnie przez większość rodzaj twórczości) jako tłumacz­ ka z hiszpańskiego i francuskiego - przełożyła m.in. zbiór wierszy Octavio Paza. Lata dziewięćdziesiąte przynoszą gwałtowne ożywienie jej aktywności poetyckiej w krótkim okresie pojawiły się trzy kolejne jej tomy: „N uta przeciw nucie” stanowią­ cy wybór wierszy miłosnych z lat 1968-1992, wydany w niewielkim, bibliofilskim na­ kładzie zbiór „Szelest, półm rok, sens” i wreszcie „Na dole płomień. W górze płom ień” . T en ostatni obejm uje oba wcześniejsze, włączając je w szerszy nurt poetyckiej reflek­ sji. W arto te książki czytać w tej kolejności, w jakiej się ukazały - w ten sposób b o ­ wiem widać wyraźnie w zajem ne relacje, jakie w tej twórczości łączą różne sfer)' doświadczenia dopełniając się wzajem, lecz zachowując jednocześnie swą autonom ię. Znam ienne wydaje się przede wszystkim, iż z całej swej uprzedniej liryki w yodręb­ niła Rodowska właśnie n u rt poezji miłosnej. Miłość okazuje się zatem tą wartością, która najsilniej określa jej tożsam ość w zm ienności czasu i poetyckim rozw oju, w g ro ­ m adzeniu doświadczeń egzystencjalnych i metafizycznych. Stąd też musi pojawić się pytanie dla tej liryki zasadnicze: C zyja , po wszystkim, to poprzednie Ja? Czy ty, to jakby nigdy nic, nadal on? (***: Czy ja ...) W tej niezwykle skupionej porcji poetyckiej refleksji gra zaimkami - w której cen­ tralnym okazuje się pisane z dużej litery Ja - odsłania skomplikowaną sieć zależności m iędzyludzkich, ich uwikłanie w przestrzeń wielorakich doświadczeń. Autonom ia osoby nie przeczy jej otwarciu: więcej - utwierdza i potw ierdza się w nim. „Wszyst­ ko” ludzkiego doświadczenia, cokolwiek znaczy - m oże się okazać „niczym ” : tyle się stało, a jakby nigdy nic się nie wydarzyło - nadal pozostajem y sobą, choć przecież ja zmienia się w Ja, ty przekształca się w on. Ironiczny dystans wobec siebie i innych w isto­ cie niewiele zmienia, gdy chodzi o zaświadczenie ciągłości. M iłosne - w najszerszym tego słowa znaczeniu: jest to jednak wiersz włączony do cyklu „wierszy m iłosnych” i w jego przestrzeni przede wszystkim winien być interpretow any-w spółistnienie oka­ zuje się najważniejsze, choćby wyrażało się w drastycznych, dramatycznych obrazach: nie jestem ewą zwycięską a n i uniżoną choć czasem na kolanach

130

KWARTALNIK

[AJLEYSTYCZNY

pracuję dla twej męskiej chwały i strzału w usta zbyt ziemskiego nieba („Bez odw etu” ) Gęsty od wieloznaczności obraz - którego punktem wyjścia jest niewątpliwie sytu­ acja erotyczna, lecz zdystansowana przez przywołanie skojarzenia z dokonywanym z pre­ medytacją zabójstwem , a wreszcie przez uruchom ienie całej sfery odw ołań religijnych - zmierza do nadania każdemu doświadczeniu statusu uniwersalności. Oczywiście skojarzenie miłości ze śmiercią, a ściślej: erotyki i umierania - nie jest tropem nowym. Odnajdziem y je choćby w wierszu rówieśnika Rodowskiej, Krzysztofa Karaska: Właściwie powinno się mówić nie chodźmy się kochać ale chodźmy się umierać miłość to m ała śmierć („M ała śmierć” ) Czy wcześniej jeszcze, \ye wstrząsającym wierszu Stanisława Czycza „B ram a” : - Brzozy Słońce poranka Dalekie pianie koguta N a trawie flaszka z wódki D alej w krzakach pijana para Rozebrana kobieta rozchyla szeroko nogi na tra ­ wie porastającej popioły spalonych ludzi Biała brama szeroko rozchylona różowa u szczytu brama Chichot Można stąd wyjść Oto jedna z bram W brew pozorom nie jest ten wiersz odległy od poprzednio cytowanych: erotyzm jest tu wejściem w śmierć, a zarazem ocaleniem, wyjściem. Zderzenie obrazu bramy oświęcimskiej z bramą vaginy buduje - podobnie jak Rodowskiej „strzał w usta” - ten sam typ odwołań. W arto zatem zwrócić uwagę na podobny typ wrażliwości, który zwłaszcza w kontcksic doświadczeń historycznych, ale także odniesień metafizycznych - buduje swoistą w spólnotę kreowanych światów.

3. T o, co swoiste dla poezji Rodowskiej, to obnażanie się, dochodzenie do pełni przez odrzucenie zbędnych ornam entów , masek. W jednym z wierszy wyzna:

131

Tu jest za nago na błąd („Z a nago na błąd” ) D ochodzenie do siebie jest dochodzeniem do słowa, obnażaniem go po to , by je odzyskać w bez-wstydzie uczuć: Wirusy, nagłówki, skłócone planety, całe to kłębowisko zanieczyszczeń proszę o ciszę, o łaskę rozmowy z własnym cieniem, z cudzym słowem. (...) A na końcu języka iskrzenie czegoś, co (z braku słowa?) nazywamy duszą. („ O d lo t” ) „D usza” - to krępujące jakby, „zużyte” w powtórzeniach słowo, odzyskuje tu swój utracony sens, przestaje być wstydliwym liczmanem. W tej przestrzeni, w której „cu­ dze słowo” to tyle, co mój „własny cień” właśnie dusza, odsłonięta, obnażona (być m o­ że tak dalece, jak „naga dusza” Przybyszewskiego?), jest tym, co kontynuuje ludzką tożsamość w dialogu z innym, w rozmowie, która ma tyleż cielesny, co mistyczny wy­ miar. Poziom doświadczenia erotycznego jest prymarny z tego względu, że dialog cia­ ła tłumaczy się sam, jest nagi tak dalece, że nie ma tu miejsca na błąd. Odnalezienie owej „nagości” we wszelkiej rozmowie jest jednym z podstawowych zadań poezji: Jestem taka jaką On mnie stwarza w swych porywczych rękach Odpowiadamy sobie wlokąc się za włosy Kto kogo w siebie wtrąci - poza burtą nieba Wśród głosów zam arzniętych kiedy świt je zetnie istnieję na w iatr na niemożliwą wiarę że oto On ucichł aby mnie wysłuchać miłowaną ostrym językiem nicości Ó w „ostry język nicości” to drugi biegun języka ciała: w obu wyraża się miłość, która jc jednoczy. W obu też wypadkach milczenie, cieszą są warunkiem porozum ie­ nia - pozwalają wysłuchać drugiego, by w jego „słowie” odnaleźć siebie. „N a dole płom ień. Na górze płom ień” - ten tytuł doskonale oddaje jedność d o ­

132

KW A R T A L N 1 K

IA RTl Y S T Y C Z N Y

świadczenia. Być m oże należałoby tu szukać pokrewieństw z poetyką Oktavio Paza, której najpełniejszy wyraz dał poeta w tom ie esejów „Podw ójny płom ień. Miłość i erotyzm ” . Pisze on: „Miłość ludzka, to znaczy prawdziwa miłość, nie neguje ciała ani świata. Nie pragnie również innego świata i nie uważa się za przyjście ku wiecz­ ności poza wszelką zmianą i czasem. Miłość jest miłością nic do tego świata, tylko z te­ go świata: jest związana z ziemią przez tę silę ciężkości, jaką dla ciała jest rozkosz i śmierć. Bez duszy - obojętnie, jak byśmy nazwali to tchnienie, które z każdego mężczyzny i z każdej kobiety czyni osobę - nie ma miłości, ale też nie ma miłości bez ciała” . Tak stapiają się język ciała i język nicości - ten stop, jak się wydaje, jest też idealnym języ­ kiem poezji Rodowskiej. Przestrzeń jej poszukiwań poetyckich jest światem oryginal­ nym i zarazem otwartym. Erotyzm , który stanowi tu podstawę doświadczenia, poprzez obnażenie duszy wyzwala się z cielesności - nic ma tyle jednak, by z pojęcia osoby uczynić abstrakt. Przeciwnie: konkret, do którego się odw ołuje, stanowi źródło praw­ dy przeżycia w yrażanego w nieustannym dialogu, w którym w „cudzym słowie” o d ­ najduje się „własny cień” . Leszek Szaruga Krystyna Rodowska: „N uta przeciw nucie” , W ydawnictwo M iniatura, Kraków 1993; Krystyna Rodowska: „Szelest, półm rok, sens” , W ydawnictwo Tadeusza Nuckowskiego, Przemyśl 1995; Krystyna Rodowska: „N a dole płom ień. Na górze pło ­ m ień” , W ydawnictwo „A nta” , Warszawa 1996.

Grzegorz Kalinowski O b o k siebie Eseje Czesława Miłosza zawarte w tom ie „Życic na wyspach” , niegdyś już czyta­ ne, pojawiające się teraz w zamkniętej i spójnej formie książki przytłaczają bogactw em i wywołują onieśmielenie. Bogate i wyjątkowe sensy wpisane w utw ory autora „Z ie­ mi U lro” pozwalają „widzieć jasno w zachwyceniu” . Wymagają jednak ciszy i skupie­ nia. Sensy piętrzą się tu i rozrastają w bujny, rozbłyskujący światłem las. T o nie jest las z „Boskiej Kom edii” D antego, gdzie tak łatwo o zbłąkanie. Skojarzenie z najważ­ niejszą księgą średniowiecza, będącą zarazem jego sum m ą, wywołuje być m oże p o ­ dobieństw o kompozycyjne, wszak „Życie na wyspach” zbudow ane jest z trzech części. D o wędrówki zaprasza zaś czytelnika poeta - Czesław M iłosz. O n opowiada, kom en­ tuje i interpretuje, sam będąc jednocześnie w ędrowcem , rzeczywistość, która m a wy­ miary dantejskich zaświatów. Wielowątkową i wielowymiarową przestrzeń słów przenika jasność, choć problem y m roczne i niejasne, jak m roczny i niejasny wydaje się świat u schyłku XX wieku. „Życie na wyspach” jest rozpoznaniem rzeczywistości w jej naj­ rozmaitszych poplątanych konfiguracjach objawionych w naszych czasach. W książce znalazły się eseje publikowane przed 1989 rokiem, niektóre wchodzą w skład większych całości m.in. „Kilka problem ów osobistych” („K ontynenty” 1958) i „Nie-

moralność sztuki” („ O g ró d nauk” 1979). W raz z tytułowym esejem „Życie na wy­ spach” ustanawiają sferę odniesień, w okół której budują się wielopiętrowe i pogłębio­ ne dyskursy o fundamentalnej tematyce dotyczącej sztuki, literatury, religii, socjologii, historii i polityki oraz ich wzajemnych relacji. Diagnoza jaką postawił Czeslaw Miłosz cywilizacji u schyłku drugiego tysiąclecia w wiel­ kim skrócie wygląda następująco: Żyjemy w czasach pochrześeijańskich, w których lite­ ratura i sztuka oddzieliła się od swoich korzeni tkwiących w chrystianizmie. Artyści i poeci są wyobcow ani, żyją na uboczu. Rozkład społeczeństw, który rozpoczął się na Zacho­ dzie ogarnia cały świat. Ludzkość zatruwa morza i wycina lasy. Stoimy, być może, w o b ­ liczu apokalipsy. Upadają dotychczasowe koncepcje człowieka i społeczeństwa. I jeszcze najbardziej dramatyczny fragment, który przytaczam w całości: „I oto ludzkość - jed­ na zjednoczona kulturą filmu, telewizji, kaset, globalna wioska, w której na kontynen­ tach i wyspach miliony białych, żółtych, brunatnych widzą to samo i zachowują się tak samo. Nie przychodzi im do głowy, że są we władzy niewidzialnego dem ona, że ich p o ­ trzeby i odruchy są obserwowane i kształtowane” . A więc przestrzeń znijaczenia, pustki, gdzie czai się „samorozmnażające się Nic” . Eks­ pansja kultur)' masowej, uprzedmiotawiająca i unifikująca istoty bezbronne, poddane ma­ nipulacji, mrocznym zabiegom, coraz bardziej odczuwające pustkę zewsząd. To znamiona upadku i rozkładu. Z drugiej strony „mała liczba wybranych, otoczonych powszechną obojętnością, tworzy dzieła, które stają się obiegową m onetą pokoleń później” . Te dwa światy istnieją obok siebie. Czasem przenikają się, dochodzi do spotkania, częściej wi­ dać rysy i pęknięcia. Tak zwaną „zwykłą egzystencję” przeciwstawia Czesław Miłosz ist­ nieniu polegającym na „zanurzeniu w sztuce” , ujawniając tym samym „syndrom Flauberta” , który nie rozumiał jak m ożna żyć nic zajmując się sztuką. Żyć na wyspach więc to istnieć w Świecie osobnym , oddzielonym od tzw. wspól­ noty ludzkiej. O w o oddalenie pozwala jasno i wyraźnie dostrzec to, co ukryte, a co w oszalałej i zamazanej rzeczywistości budzi trw ogę, lęk i rozpacz. Skazuje jednocze­ śnie na wygnanie - „ (...) ten, kto powierza się literaturze i sztuce, wybiera miejsce niejako na boku, być m oże rodzaj odrębnego zakonu z jego własnym składem zasad” . Czeslaw' Miłosz w kolejnych tom ach swoich esejów odbywa wędrówkę wyraźnie na­ zywając miejsca czasoprzestrzeni. Są to Kontynenty, zatoka San Francisco, Ulice dzie­ ciństwa, Ziemia Ulro, Wyspy wreszcie. Ruch jest siłą sprawczą przestrzeni. Warunkuje wędrowanie, przemieszanie się z miejsca na miejsce w poszukiwaniu i nieustającej go­ nitwie. Miłosz - emigrant, wędrowiec ściga Rzeczywistość, ona jest jego Miłością, Pra­ gnieniem i Tęsknotą. „Świat - pisze w «Kilku problemach osobistych* - jest zbyt piękny, żebym nie odczuwał potrzeby uchwycenia go bezpośrednio, bez uciekania się do p o d ­ stępów' pisarstwa. (...) Każdy dzisiaj czuje, że literatura współczesna to nie jest to .” Wła­ śnie literatura i oczywiście nie tylko współczesna staje się przedm iotem wnikliwego oglądu w ostatnich esejach Czesława Miłosza. Człowiek pozostaje we władaniu języka. Na ile jednak ów język potrafi udźwignąć rzeczywistość? „Tragedie naszego stulecia sta­ ły się nieraz dla poezji rodzajem testu, pozwalającego stwierdzić, ile rzeczywistości zdol­ na jest ona unieść” . Ten motyw powaaca wielokrotnie w utworach poetyckich i esejach autora „O grodu nauk” . „M owa to człowiek” , a dar nazywania stanowi istotę człowie­

134

KWARTALNIK

| A R Tl Y S T Y C Z N Y

czeństwa. Czesław Miłosz zgadza się z Georgiem Steinerem, że w XIX wieku nastąpiło zerwanie kontaktu pomiędzy słowem a treścią. Czy nic istnieje, szczególnie dziś wyrazi­ sty, tragiczny rozdźwięk pomiędzy Rzeczywistością a materią slow'ną, która próbuje ją pochwycić? Czy nie należałoby przystać na estetyczne propozycje Samuela Becketta, naj­ ważniejszego filozoficznie - zdaniem Miłosza - pisarza cywilizacji Zachodu, którego li­ teratura zmierza w łaściwie ku milczeniu? Czyż nie jest znacząca pełna tajemnic twórczość Franza Kalki unikającego realizmu, ujawniającego jednak rzeczywistość poprzez parabo­ lę, metaforę i sen? Konkluzją Czesława Miłosza jest przekonanie, że literatura nigdy nie będzie w stanie pochwycić Rzeczywistości, która jest jej zadana i z którą nieustannie musi się borykać. Dlatego autor, śledząc zmagania wiasne i innych twórców literatury może stwierdzić, że właśnie „wiedza o literaturze jest główną wiedzą o człowieku” . Cechą naszych czasów jest rozpad. Literatura, poezja szczególnie, i tu wyjątkowe miejsce wyznacza M iłosz poezji polskiej, w jakimś stopniu podejm uje próbę uchwy­ cenia owej rzeczywistości. W Świecie, na przekór tem u, co dane, musi istnieć hierar­ chia ustanawiająca, tak jak w baśniach, wyrazistą sferę wartości. M iłosz nic godzi się na ciemność, chaos, przestrzeń zdziczałą, zamazane kontury. Poszukuje ładu i har­ monii. Wielcy profeci - Dostojewski, Nietzsche, Witkacy zobaczyli otchłań rozpoście­ rającą się przed cyw ilizacją i w swej twórczości pokazali to, co o zgrozo, spełniało się i spełnia na naszych oczach. Przcbóstwicnie człowieka, kult nauki, dom inacja świato­ poglądu naukow ego zniweczyły sacrum, które stanowi podstawę zakorzeniania w Świe­ cie. Miłosz z tęsknotą spogląda w „przestrzeń dziel wiecznych” odkrywaną przez Zygmunta Kubiaka. Układa antologie wierszy, które drobiazgow o opowiadają o Świecie, o tym , czego często się nie zauważa, co może być epifanicznym doznaniem pochwyconym w formę wolnego wiersza czy haiku. Czesław M iłosz jest po stronie Josifa Brodskie­ go, którego poezja wyrasta z fundam entów cywilizacji europejskiej. Opowiada się prze­ ciw' poecie śmierci - Larkinowi, odsłaniającemu absurd i bezsens ludzkiej egzystencji. Bardzo wyraźny w „Życiu na wyspach” jest ton autobiograficzny. Czeslaw' M iłosz, głęboko zanurzony w historii, przywołuje zdarzenia, sytuacje, postaci przyjaciół i zna­ jomych, z którymi zetknął się w czasie swojej wędrówki. Jerzy Giedroyc, Zofia H ertz, Albert Cam us, Thom as M erton, Aleksander W at, Bolesław' Miciński i wielu innych. Właściwie każdy portret, szkic, esej, recenzja książki zawsze stanowią pretekst d o p o ­ wiedzenia czegoś więcej o historii, sztuce, literaturze, problem ach w jakie uwikłany jest świat. Książka Czesława M iłosza jest zapatrzeniem w przeszłość, pełnym nam y­ słu, osobistych wyznań artysty, dla którego etyka i estetyka muszą iść w parze. Stanisław Barańczak nazwał „Ziem ię U lro” sum m ą Miłosza. W edług mnie „Życie na wyspach” stanowi jej dopełnienie i jawi się jako sum m a Miłosza u schyłku drugie­ go tysiąclecia. Grzegorz Kalinowski Czeslaw M iłosz, „Życie na wyspach” , „Z nak” , Kraków 1997.

135

Krzysztof Myszkowski W Casa Rossa, w D rag o n ei „Rozm ow y w D ragonei” to zapis dw udziestu sześciu rozm ów , jakie latem 1995 roku prowadzili ze sobą Gustaw H erling-G rudziński i W łodzim ierz Bolecki w Casa Rossa - letniskowym dom u pisarza w wiosce o dziwnej nazwie San D ragone, poło­ żonej około pięćdziesięciu kilom etrów na południe od N eapolu, na malowniczym Wy­ brzeżu Amalfitańskim. Wspaniała uczta! Herling-Grudziński ma wiele ze szlacheckiego gawędziarza, m ó­ wi barwnie, swobodnie i ze swadą, a skupiony Bolecki znakomicie kontroluje tok roz­ mów, zadając pytania (niekiedy są to małe traktaty interpretacyjne) z wielkim znawstwem i zaangażowaniem, znamionującymi świetną orientację w meandrach życia i tw órczo­ ści sw ojego rozmówcy. A przecież Herling-Grudziński to pisarz z niesamowitą biogra­ fią, która w tej książce zaledwie prześwituje zza tem atów dotyczących literatury, choć mogłaby pewnie być tem atem następnych dwudziestu sześciu rozm ów równie pasjo­ nujących. Tem atem tych rozm ów w Dragonei jest przede wszystkim pisarstwo Herlinga-Grudzińskicgo: kluczowy „Inny świat” , „D ziennik pisany nocą” oraz opowiadania i eseje. Rozpoczynają, nie od początku, od „Księcia N iezłom nego” i analiza tego utworu jest jakby podstawą do czynienia przeróżnych i szeroko zakrojonych dygresji o kon­ tekście biograficznym, tak ważnym w twórczości Herlinga-Grudzińskiego (narratorem i bohaterem większości utw orów tego pisarza jest porte-parole autora), o tłach histo­ rycznych i politycznych (tu między innymi frapująca analiza term inu „hom o sovieticus” , o religii i o literaturze (przywołani zostają między innymi D ante, Tom asz M ann, C onrad, Cam us, Orwell, Żeromski, Witkacy, Gom browicz, Miłosz). I taka jest, w przy­ bliżeniu, struktura każdego rozdziału, chociaż różnie się te tem aty rozkładają. W najważniejszej dla mnie w tej książce rozmowie o „Innym Świecie” przede wszyst­ kim cenna jest autorska interpretacja „Epilogu” , bez którego zrozumienia nie pojmie się wymowy całości. Właśnie w świetle „Epilogu” „Inny świat” nabiera aktualności, pro­ wokuje do ostrych pytań dotyczących teraźniejszości. Z tego punktu widzenia „Inny Świat” to Bildungsroman, czyli powieść edukacyjna, a nie jakaś historyczna relacja, czy reportaż. Herling-Grudziński osadza swoją opowieść w kontekście innych tego rodza­ ju historii, opowiedzianych przez Dostojewskiego, Sołżenicyna, Szałamowa, a także Czap­ skiego, Borowskiego i Nałkowską. Wiele mówi o języku i stylu oraz Iiterackości tej swojej najsławniejszej książki, w której znajdują się wszystkie główne węzły jego pisarstwa. Tam, na jarcewskiej katordze Herling-Grudziński stał się pisarzem. „Wyszedłem z obozu fi­ zycznie pognębiony, straszliwie poraniony i psychicznie obolały. Miałem rany nie tyl­ ko na nogach, ale przede wszystkim w duszy. Ale wyszedłem z Jercewa z iskierką nadziei, której z Oświęcimia nie wyniósł Borowski” , mówi Herling-Grudziński. Nie dał się złamać, wypatroszyć - uratował duszę. Tytuł książki zaczerpnięty jest z D osto­ jewskiego, który również narodził się jako pisarz na katordze. Różnica i to zasadnicza polega na tym, że Dostojewski głębiej doświadczył istnienia Boga, bardziej wgryzł się

136

KWARTALNIK

IA R Tl Y S T Y C Z N Y

w „Ewangelie” , które stały się dla niego najważniejszą książką na Świecie. Herling-Grudziński jakby zatrzymał się w połowie tej drogi, którą do końca przebył w sobie i w swo­ jej twórczości, Dostojewski. T o jest porów nanie najwyższe. W literaturze polskiej Herling-Grudziński to potęga! Fenomenem jest pisany już od ponad ćwierć wieku „Dzien­ nik pisany nocą” , rów nież swego rodzaju Bildungsram an, swoista „kontynuacja” „Dziennika” Witolda Gombrowicza i zwieńczenie wspaniałego traktu współczesnej ese­ istyki polskiej, którego twórcami są M iłosz, Vineenz, Stempowski, Czapski, Miciński. Wiele cennych fragmentów tych rozm ów dotyczy czegoś, co m ożna by nazwać „sed nem literatury” . W edług Heiiinga-Grudzińskiego nie może być wielką narracja, w k tó­ rej nie ma choćby p ró b docierania do Tajemnicy, poszukiwania „twardych punktów odniesienia” , tak jak to jest w twórczości szczególnie przez H erlinga cenionych pisa­ rzy: Dostojewskiego, Sółżenicyna, C onrada, Cam usa i Kafki. Tajemnica Zm artw ych­ wstania, C ud i niewiedza o drugim człowieku - te trzy wątki stanowią podstawę pisarstwa H eiiinga-G rudzińskiego i podstawę jego filozofii. „Świadomość, że wiemy tak m ało” , to jest w ogóle cecha wielkiego pisarstwa. Świadomość tego faktu świet­ nie obrazuje przytoczony w „Rozm owie V III” fragm ent listu Franza Kafki do Oska­ ra Pollaka: „A gdybym padł przed tobą na kolana, i płakał, i opowiadał, co wiedziałbyś 0 mnie więcej niż o piekle, które dziś określił ci jako gorące i straszne? Już dlatego my ludzie powinniśmy stać naprzeciw siebie tak zamyśleni i współczujący jak przed wej­ ściem do piekła” . T o są wstrząsające zdania. Bolecki mówi: „Dla Kafki cały świat jest tajemnicą, do której m ożna się co prawda zbliżyć, ale której nigdy nic m ożna dotknąć” . 1 H erling-G rudziński odpowiada: „D latego uważam , wbrew wielu interpretatorom jego twórczości, że Kafka był pisarzem głęboko religijnym (...) był pisarzem religij­ nym w spojrzeniu na życie, na ludzi, na świat. I to mnie z nim łączy. Kafka zrozum iał, że największą wartością życia jest to, co mu nadaje sens, to znaczy tajem nica” . W ta­ kich fragm entach jesteśmy w sednie rzeczy i one są zawsze najważniejsze. M ało na­ tomiast rozumiem Heiiinga-Grudzińskiego, gdy rozprawia, jakby z zewnątrz, o kościele, o teologii, a raz po raz go te tem aty korcą i niepokoją. Jest o wiele bardziej przeko­ nujący, gdy porusza tem aty polityczne, stawiając celne diagnozy, właśnie z m oralne­ go punktu widzenia. Bardzo w arto przeczytać te „R ozm ow y” . K rzysztof Myszkowski Gustaw H erling-G rudziński, W łodzim ierz Bolecki: „R ozm ow y w D ragonei” , Wydawnictwo „Szpak” , Warszawa 1997.

137

Henryk Dubowik „R zeczyw istość trze cia ” Jan u sza Kryszaka Książka profesora Uniwersytetu M ikołaja Kopernika Janusza Kryszaka została wy­ dana pod tytułem zaczerpniętym z „K ronik” Czesława Miłosza. Poeta wyróżnia trzy rzeczywistości: pierwszą, przeżywaną aktualnie, drugą - istniejącą we wspomnieniach i wreszcie trzecią, utrw aloną „w języku ludzkiej mowy czy obrazów ” . Właśnie tej rze­ czywistości trzeciej, składanej na now o z rozmaitych fragm entów , poświęcone są ro z­ m aite partie prezentow anej książki. Jej au to r - znów za przykładem M iłosza poszukiwał „formy bardziej pojem nej” , połączył bowiem pod jedną okładką eseje hi­ storyczno - literackie, obszerny wywiad z M arianem Czuchnowskim , a także analizę dokum entów , związanych z życiem literackim lat międzywojennych oraz emigracji. Ponieważ jest rów nież poetą, uzupełnił to kilkoma wierszami - przerywnikami, któ­ re są w jakiś sposób związane z treścią pozostałych tekstów'. Autorowi nie wystarcza obiektywny język dyskursu naukowego, wńe, że „nigdy do końca nic uda nam się ukryć przed czytelnikiem własnej osoby” , dodaje więc odpow iedni poetycki kom entarz. Wszystkie teksty poświęcone są polskiej poezji awangardowej w latach m iędzywo­ jennych oraz na emigracji. Książka rozpoczyna się rozprawką o charakterze ogólnym. A utor dowodzi przekonywająco, że „zmysł konstrukcji” w poetyce awangardowej prze­ kształcił się stopniow o w „zmysł koordynacji” . Idea porządkowania, widoczna przede wszystkim w teoriach Peipera i Przybosia, uzupełniona została przez twórców tzw. drugiej awangardy problem atyką rewolucyjnej przebudow y, przeradzającą się następ­ nie w przeciwieństwa konstrukcji - „w destrukcję, w rozbijanie porządku rzeczywi­ stości desperacją przyzywanego czynu rewolucyjnego” i wreszcie w nowy sposób porządkowania rzeczywistości: koordynację różnorodnych elementów'. Rozważania te zamyka wiersz „C zechow icz” . Następny tekst „Spór o kształt awangardyzmu” omawia korespondencję Juliana Przy­ bosia z M arianem Czuchnowskim . A utor przywiązuje dużą wagę do korespondencji, która „stawała się rodzajem zastępczego obiegu literackiego. T u ścierały się koncep­ cje światopoglądowa, artystyczne, ideowe, kom entow ano bieżące wydarzenia, podej­ m owano spory i polemiki, dyskutowano własne książki i rozwiązania artystyczne” . Przytoczone fragm enty listów stanowią oczywisty dow ód tej tezy. Są one tym bar­ dziej interesujące, że obecność Czuchnow'skiego „w zespole krakowskim od począt­ ku nacechowana była (...) wyraźną dyspozycją polem iczną” , namawiał też Przybosia, by utworzyli „jednolitą społecznie i artystycznie grupę, która by zajęła wyraźnie so­ cjalistyczną pozycję” . Przyboś z kolei analizował krytycznie utwory Czuchnow skiego i starał się hamować „polem iczne przerysowania” w jego publicystyce, które zresztą doprowadziły w końcu do zerwania korespondencji. W iersz „N a karcie pocztow ej do syna” kom entuje spraw'ę trudności porozum ienia między ludźmi: Wszyscy jesteśmy cudzoziemca mi. Niepewni znaczeń miejscowego języka, codziennych pułapek obcego obyczaju.

138

KWARTALNIK

IA R Tl Y S T Y C Z N Y

W książce Kryszaka znajdziemy też rozm ow y z M arianem Czuchnow skim , zatytu­ łowane „M ieszkam jak Baudelaire” . Poeta pobudzany jest pytaniami d o długich m o­ nologów , pod o b n ie jak W at w „M oim w ieku” , z tym że skupia się głów nie na kom entow aniu własnej twórczości. N a uwagę zasługuje wstęp do tego wywiadu, któ­ ry w stylu niemal balzakowskim opisuje dom i zaniedbane mieszkanie pisarza. Esej „U rzeczeni biologią i historią” poszukuje analogii między twórczością M aria­ na Czuchnowskiego i Józefa Łobodowskiego. A utor „zachowując świadomość o d ręb ­ ności chce jedynie pokusić się o zaakcentowanie pewnej wspólnoty pytań i duchowych zagadek, przed jakimi owi poeci stanęli” . Łączy ich przede wszystkim biologizm i historyzm, pokrewieństwo tematyki rewolucyjnej, wyrażonej w wierszach „literacko w ąt­ pliwych”, w których - moim zdaniem - widoczny jest u obu poetów wpływ Majakowskiego, a także trudny los em igranta, poszukującego utraconej „krainy m itologii” . W tym miejscu pojawia się znów wierszowany przerywnik „Rzeczywistość” , nawią­ zujący przede wszystkim do Miłosza, przez cytat „Z rzeczywistością co zrobimy?”, przez przywołanie klonu z „Czarodziejskiej góry” i ukazanie sam otnego poety za oceanem: To drzewo rosnące na naszym oddaleniu; jego listki wędrowne dochowujące wierności oszczędza czas. Odkładam książkę. Dzieli nas kilka mórz i szary ja k okładka wierszy ocean. I samotne lata poławiacza słów. Z godnie z tą zapowiedzią następny szkic „N aga jak oko świadom ość” poświęcony jest M iłoszowi. Przynosi interesującą syntezę głównych nurtów tw órczościautora „Ziemi U h o ” m ożna go potraktować jako swoisty przew odnik po jego poetyckim kra­ jobrazie. Tekst ten ukazał się zresztą po raz pierwszy jako wstęp do bibliofilskiego wy­ dania w yboru poezji M iłosza w roku 1981. Kryszak przedstawia stosunek Miłosza do językowej i literackiej tradycji, związek jego poezji w problem am i etycznymi, funkcję obrazu poetyckiego, motyw' wygnania i duchowego powrotu do krainy młodości, wresz­ cie rolę ironii i kontemplacji. O sobno ukazane zostały ponadto - na podstawie korespondencji z Czesławem Bed­ narczykiem - starania M iłosza o wydanie almanachu „Zeszyty kalifornijskie” oraz je­ go krótka współpraca z publikowaną przez bednarczyków „Oficyną Poetów'” . Wiersz „Poeta na brzegu wielkiego jeziora” przedstawia w swoisty sposób Wacława Iwaniuka, któremu poświęcony jest szkic następny: „Portret emigranta”, ukazujący w trzech rozdziałach problematykę jego utworów: „porażenie przeżyciem wojennym” („M y, ple­ mię Abla” ), „wspomnienie krainy dzieciństwa” - Lubelszczyzny („Po tamtej stronie” ) oraz „kondycja em igranta” („Zamieszkałem na końcu świata” ). „Rzeczywistość trzecia” Janusza Kryszaka przynosi więc zbiór tekstów ró żn o ro d ­ nych wprawdzie formalnie, ale pokrewnych tem atycznie, grupujących się bowiem w o­ kół problematyki poezji emigacyjnej (Czuchnowski, Łobodowski, M iłosz, Iwaniuk)

139

z uwzględnieniem jej międzywojennych początków. Otrzymaliśmy też cenne m ate­ ria!)' dokum entujące życie literackie i wreszcie - last not least - kilka wierszy uzupeł­ niających tem atykę książki przez refleksję estctyczno-em ocjonalną. Kryszak pisze wprawdzie w wierszu „Rzeczywistość” : Co bezkształtne i niepoliczalne rzuca wokół ogromny na wszystko cień ale jednocześnie stara się ten cień rozjaśnić i ukazać kształt twórczości kilku współ­ czesnych poetów . Henryk Dubowik Janusz Kryszak: „Rzeczywistość trzecia” . Bydgoszcz: Kujawsko-Pomorskie T o ­ warzystwo Kulturalne, 1997. Biblioteka O ddziału Bydgosko-Toruńskiego Stow a­ rzyszenia Pisarzy Polskich.

Dariusz Nowacki W p o d ró ż y i w o g ro d z ie „Zagładę o g rodu” , zbiór szkiców Jarosława Klcjnockicgo przeczytałem z przyjem ­ nością podobną do tej, jaką nieodm iennie sprawia mi wertowanie popularnego m a­ gazynu „N ational G eographic” . Po prostu lubię czytać o podróżach. Jest to, jak sądzę, sympatia wyniesiona z dzieciństwa, którą z kolei m ógłbym porów nać jedynie z ciepłymi uczuciami względem komiksu. A więc sentym ent, niegroźna słabość? Z a­ pewne. I jeszcze coś: nie ufam sloganowi m ówiącem u, że podróże kształcą; sądzę że przede wszystkim m eczę... wolę więc obserwować, jak się męczy bliźni. Podróżopisarstw o Klcjnockicgo (tylko dwa szkice nie przynależą do gatunku spo­ śród dwunastu składających się na omawiany zbiór) zaintrygowało mnie z kilku p o ­ wodów. Pierwszym z nich byłby - jeśli w olno tak powiedzieć - pewien kontekst pokoleniowy, a pozwoliłem sobie go zbudow ać, ponieważ z autorem „Zagłady o g ro ­ d u ” łączy mnie zbliżona data urodzin, ergo nieuniknione podobieństw o doświadczeń. O tó ż dzisiejsi trzydziestolatkowie to pierwsza generacja, dla której podróże zagranicz­ ne przestały być przywilejem. M am oczywiście na myśli łatwość opuszczania schyłko­ wego PRL-u, bo właśnie w drugiej połowie lat osiemdziesiątych atrakcyjne wojaże przestają być rozrywką dla wybrańców. Lata następne to już banał, zwany często „norm alno­ ścią” . Szkice podróżne Klcjnockicgo wyrastają właśnie z owej „norm alności” , pisane są z punktu widzenia pełnowartościowego, rasowego Europejczyka, który z łatwością i ulgą zrzuci! wczorajszy kostium pielgrzyma, upośledzonego przybysza ze W schodu. Wyjątkiem w tym względzie wydaje się być zapis Lyon 287, tekst przypominający mi moje własne „obm apywanie Europy” : autostop, „nam iot przycupnięty na przyczół­ ku wolnej przestrzeni przy benzynowej stacji” . Tak więc „pokoleniow ość” wydoby­

140

KWARTALNIK

IA R Tl Y S T Y C Z N Y

ta z podróżopisarstwa Jarosława Klejnockiego to tyle, eo zapis pew nego doświadcze­ nia - przemiany utrudzonego wędrowca - tułacza w turystę - konesera. Jest zatem czymś oczywistym, że ten drugi podróżuje do Pragi dla Franza Kalki, do T oledo dla HI Greca, do Wiednia, by wypić szklaneczkę wina w którejś z knajpek na Grinzigu i w za­ dum ę popaść. Wcale nie ironizuję... dla tej, przemiany w arto było doczekać końca kom unizm u, a zdobycze te prawidłow o ocenić, czy raczej docenić, m ogą tylko ci, co posmakowali tych dwu sytuacji (pielgrzyma i smakosza). Zupełnie niechcący przesuwam się w stronę kryterium smaku. O to jakiś czas tem u czytałem eseje z podróży innego Jarosława (Iwaszkiewicza). W tam tą lekturę wbiła się drobna drzazga - świadomość, że autor „Podróży do W łoch” na zawsze więzio­ ny będzie w kłopotliwej dwuznaczności. Jego wspaniałej adoracji ukochanej Italii nie sposób odseparować od faktu bycia peerelowskim prom inentem ; jego podróżopisarstwo, choć zachwycające, ma skazę, unosi się nad nim lekki sm rodzik... Teraz nato­ miast p o prostu pytam y, czy sm aczne są opisy obrazów Fransa Halsa (oglądane w H adze i Am sterdamie) i refleksje widokiem tych płócien wywołane, nie pytamy zaś, czy sama obecność autora - podróżnika w H olandii jest smaczna (w tam tej obecno­ ści było przecież coś niesm acznego, w obecności zarezerwowanej dla wybrańców i pieszczochów systemu). O d czasów Sterna wiadomo, że najważniejszą sprawą w podróżopisarstwie jest sam o­ poczucie wędrowca, jego „sentymentalność” , czyli (ti)czucie, opinia, wrażenie. W iado­ mo również, że egzotyka, na którą postawili romantycy, to kwestia drugoplanowa; poczucie cudowności miejsca zawsze wydaje się nam czymś względnym. Aliści w naszej dobie owa um owność dała o sobie znać z wielką silą - na przykład w prozie M irona Bia­ łoszewskiego, który z jednakim (u)czuciem oprowadza po Inowrocławiu i Nowym Jor­ ku. Innym świetnym przykładem są zeszyty podróżne Edwarda Stachury. Jakież znaczenie ma miejsce, w którym akurat znajduje się jego Michał Kątny; czy to Meksyk, czy Alek­ sandrów Kujawski? Oczywiście - żadnego. Mamy więc do czynienia ze szczególnym ru ­ chem: osobow ość autora - podróżnika (i od samych narodzin gatunku) staje się centralnym elementem relacji. Swiatoobraz i światopogląd przechowywane w poznają­ cym (przemieszczającym się) podmiocie nie tylko konkurują z obrazem świata, do któ­ rego się peregrynuje, lecz obraz ten niejako wypierają, w jakimś sensie nawet unieważniają. Byłby to raczej obraz świata noszony w sobie, ściślej mówiąc - (za)noszony do różnych miejsc tylko po to, by znaleźć sam opotwierdzenia, by odczytać już zapisane. Od przypomnianych tu reguł nie jest wolne (bo być nie może) podróżopisarstwo Klej­ nockiego. Przede wszystkim narrator-bohater „Zagłady ogrodu” wędruje z podręczną biblioteką: „wziąłem ze sobą tom ik wierszy poety, którego zwykle lubiłem czytać z da­ la od dom u. Wydawało mi się, że lektura ta korespondować będzie z charakterem p o ­ dróży” . Nieco wcześniej w tym samym szkicu („Świat bez właściwości” ) podróżnik, sprowokowany pejzażem, zapisał: „Nie mogłem wtedy powstrzymać się od wspomnie­ nia tej lirycznej nuty, która nadaje opisowi Combray w opowieści Prousta tak niepowta­ rzalnego u ro k u ” . Istota tej kartografii polega na upodrzędnicniu przestrzeni; to przechadzka między gotowymi, istniejącymi wcześniej punktami (tu: literackimi). M a­ pa wrażliwości i kultury wędrującego podm iotu zdominowała mapę Europy i Ameryki

141

Północnej. Nic ma zatem innej „prawdy miejsca” poza „prawdą” przyniesioną w sobie iub w plecaku, gdzie przechowywana jest owa podręczna biblioteka Klejnockiego. W ten sposób dotarłem do kolejnej, intrygującej właściwości „Zagłady o g ro d u ” . O tó ż spodobała mi się wpisana w tę książkę hipoteza całości, to że mapa Klejnockie­ go daje silne złudzenie spójności, refleksyjnej jedni. Pióro Klejnockiego zniosło na przy­ kład konflikt między nieznośnym gwiazdorkiem pop-kultury, Kurtem C obainem a kulturą wysoką, między tandetą przem ysłu turystycznego kupczącego pamięcią o Kafce a elitarnymi rejonami kultury artystycznej, do której autor „Procesu” należy. Posiłkując się sensem tytułow ego eseju, m ożna by powiedzieć, że ogród jest jeden czy też - wszystkie myśli o ogrodach zbiegają się w jednym punkcie, wychodzą z ogrodu kultury (sztuk) i po zatoczeniu wielkiego koła wracają do punktu wyjścia. Stąd być m oże rzeczywistość opisywania przez Jarosława Klejnockiego jest dla niego samego przyjazna, a przynajmniej niegroźna. T o, co zwykło się traktować jako treści anihilujące, alienujące bądź po prostu dehum anizujące, autor „Miasta otw artego” wpisuje w figurę wyjścia i pow rotu do ogrodu; tak naprawdę miejsca, którego nigdy nie o p u ­ ściliśmy. I tak koszm ar londyńskiego m etra to wygodna, pojem na m etafora ludzkie­ go losu, tak samo nowoczesna autostrada ze swoimi stacjami benzynowymi i kafeteriami. N arratora-bohatera „Zagłady o g ro d u ” wyobrażam sobie jako dysponenta i strażni­ ka Sensu. Ó w kom fort jest jednak możliwy za cenę pewnego samooszustwa, choć zasadniej należałoby powiedzieć: za cenę mniej lub bardziej uświadomionego saoograniczenia. Podróżnik z „Zagłady ogrodu” podejmuje wędrówkę z tych samych powodów, co wszy­ scy podróżnicy: swoją mapę chce nałożyć na mapę świata. Podróż tylko wtedy będzie udana, jeśli siatki te pokryją się ze sobą. Mapą (mapą-Sensem - dodam ) Klejnockiego jest kultura. Umieścić się w jej wnętrzu, krążyć w zamkniętej treści pokarmowej (wszak powiadamy: strawa duchowa) to posiąść spokój, porządek, trwać przy Sensie. Tylko cza­ sami odzywają się swoiste wyrzuty sumienia: „M oja znajom a z obrazu jest idealną p ro ­ fesjonalistką melancholii. I cóż na to poradzę, że obraz ten przemawia do mnie silniej niż to wszystko, co widzę na żywo własnymi oczyma, co rozgrywa się codzicń i codzień dostrzegają wszędobylskie kamen'. Dlatego, jeśli chcę stanąć twarzą w twarz z czy­ stym, jakby na zamówienie bezwzględnego fenomenologia wydestylowanym cierpieniem, nie szukam dotykalnych p o d n iet” . Tak właśnie przedstawia się cena przebywania w ogrodzie - po definicję sm utku trzeba wybrać się do pinakoteki; uczuć, wrażeń, my­ śli w pierwszej kolejności szuka się u starych mistrzów, acz niekoniecznie muszą to być mistrzowie malarstwa holenderskiego - w tej samej funkcji pojawiają się w „Zagładzie o g ro d u ” m.in. Brodski, Miłosz, Barańczak, Zagajewski. Żeby nie było wątpliwości - nie czynię z owego przebywania w ogrodzie zarzutu, m im o że różnię się z warszawskim autorem w ocenie stopnia atrakcyjności tegoż ogro­ du (niszy? azylu intelektualno-duchowego?). Jeśli w ogóle wolno mi mieć o cokol­ wiek pretensje, to tylko o drobne niedopow iedzenie, a może zatajenie... Zapytałbym tedy, dlaczego Jarosław Klcjnocki pom inął tak w eseju tytułowym, jak i w pozosta­ łych szkicach okrutny związek między rzeczownikiem „ogród” i czasownikiem „ogro­ d zić” ? W izyta w am sterdam skim Rijksm useum to przebyw anie w ogro d zie, ale jednocześnie w ogrodzeniu. Klcjnocki afirmując swą niszę, przemilcza fakt, że nie m oż­

142

K W A R T A L N I K IA K Tl Y S T Y C Z N Y

na być równocześnie w środku i na zewnątrz, że każdorazowe wejście do ogrodu ozna­ cza zgodę na m ur - ogrodzenie, bez którego ogród nie m ógłby być ogrodem . O czy­ wiście, powstaje pytanie, czy próba dem ontażu ogrodzenia jest jakimś nakazem , koniecznością? Nie sądzę, wystarczy samo nazwanie rzeczy po imieniu; nie sądzę, p o ­ nieważ destrukcja ogrodzenia jest ostatecznie wysiłkiem dość rozpaczliwym, a nawet żałosnym - wystarczy przypom nieć początkową scenę „Tarota paryskiego” Manueli Grctkowskiej rozgrywającą się w tymże Rijksmuseum. Nie idzie zatem o to, abym od Jarosława Klejnockiego oczekiwał konstatacji w guście „R em brandt jest ogólnoludz­ ki jak kiła” (za Gretkowską). Chodzi raczej o wskazanie na konsekwencje bytowania w(ogrodzonym ) ogrodzie, o poinformowanie, że bycie dysponentem i strażnikiem Sen­ su ma swoją, niemałą przecież, cenę. T o, o czym tu rozprawiam, m ożna by przenieść w obszar sporu o „klasycyzm” i „barbaryzm ” , polemikę o tyle ważną, o ile Jarosława Klejnockiego w olno uznać za jedne­ go z fundatorów kontrowersji, która nie tak daw no wstrząsnęła m lodopoetyckim świadkiem. O tó ż lektura „Zagłady o g ro d u ” wiele, w edług m nie, wyjaśnia. Teraz ła­ twiej mi zrozum ieć pewną pryncypialność autora „M iasta otw artego” , jego m otywa­ cje jako rzecznika tradycyjnego ładu literackiego, kultury wysokiej, arystokracji przebywających w ogrodzie. Twierdzę, że „Zagłada o g rodu” to książka bardzo oso­ bista w tym sensie, iż jest to zbiór próz, w którym Klejnocki „odkrywa się” zapewne bardziej, niżby sobie tego życzył. A utora nie chroni tutaj maska konwencji - postać mówiąca w tym tom ie, podróżnik i ogrodnik to właśnie O n; „ja” Klejnockiego stekstualizować niezwykle trudno, odizolować mówiący podm iot od osoby autora prawie nie sposób. N aw et gdyby warszawski au to r tego sobie nie życzył, jego proza może być czytana jako wyznanie, jako otwarty tekst mapy - osobowości Jarosława Klejnoc­ kiego. l ak właśnie scharakteryzowałbym kolejny, a zarazem ostatni, walor tej książ­ ki. C hętnie nazwałbym go program owym W takim razie w autorze „Zagłady o g ro d u ” widzieć muszę reprezentanta (a m oże i rzecznika) pewnej formacji estetyczno - ide­ owej, nie odmawiając m u przy tym, rzecz jasna, należnej autonom ii. I nie ma dla mnie większego znaczenia, że formacja ta bywa nazwana „klasycyzującą” . Nie jestem z ko­ lei na tyle lekkomyślny, by zaryzykować w niniejszej dywagacji rekonstrukcję owego program u (w odniesieniu do spraw poetyckich podjął się tego Karol Maliszewski i zo ­ stał dotkliwie skarcony; por. „N ow y N u rt” 1995, nr 22). Tak czy owak lektura „Z a­ głady o g ro d u ” w wymiarze „program ow ym ” wydaje się bezcenną zdobyczą. Co więcej - to lektura obowiązkowa dla wszystkich „barbarzyńców ” (tak w poezji, jak i w mowie niewiązanej) jest okazja, by lepiej zrozum ieć przeciwnika (ideow ego), zro ­ zumieć zaś znaczy nabrać szacunku. Dariusz Nowacki Jarosław Klejnocki: „Zagłada o g ro d u ” , W ydawnictwo „Lam pa i Iskra Boża” , Warszawa 1996.

143

NOTY

O

KSIĄŻKACH *

Mickiewicz. Znow u - Mickiewicz! Jego dzieło to rzeczywiste centrum polszczyzny, jej twardy rdzeń, ośrodek promieniowania. Nie wyobrażam sobie, żeby jakikolwiek p o ­ ważny pisarz polski nie znał Mickiewicza, dobrze nie znał Mickiewicza, nic zaglądał do niego i nie wracał, nieustannie. Więc na szczęście, z pow odu przypadającej na rok na­ stępny dwusetnej rocznicy urodzin wieszcza, wydawcy zabrali się do dzieła, a raczej do kontynuacji swoich przed wielu laty rozpoczętych, a związanych z Mickiewiczem dzieł. I tak po 19. latach otrzymaliśmy wyczekiwany tom rozpoczętej przez blisko 40. laty m o­ num entalnej serii naukowej i edytorskiej „Kronika życia i twórczości Mickiewicza” , któ­ rej duchem sprawczym i opiekuńczym byl profesor Pigoń. Dzień po dniu i niemalże godzina po godzinie i prawie słowo po słowie: życie Mickiewicza. Ciężar zadania od Państwo­ wego Instytutu Wydawniczego przejął Instytut Badań Literackich i oto ukazał się siód­ my tom , dotyczący lat: czerwiec 1834 - październik 1840.1 znowu czyta się jak powieść, jak ważną powieść: z wielką uwagą i ze wzruszeniem, podpatrując mistrza. Do zakoń­ czenia tej niezwykłej w piśmiennictwie polskim serii zostały jeszcze dwa tom y dotyczą­ ce lat 1824 - 1832, które są w przygotowaniu. Także swoje rocznicowe „D zieła” Adama Mickiewicza, zakrojone na XVII tom ów , kontynuuje Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik” . Po czterech latach od rozpoczę­ cia, ukazały się dwa kolejne tomy: V - „Proza artystyczna i pisma krytyczne” oraz VII - „Pism a historyczne. Wykłady lozańskie” . Miejmy nadzieję, że na zakończenie rocz­ nicowego roku 1998 będziemy mieli kom plet, do ponownego.czytania. K.M . M aria Dernałowicz: „Kronika życia i twórczości Mickiewicza. Paryż - Lozanna, czerwiec 1834 - październik 1840” , W ydawnictwo Instytutu Badań Literackich PAN, Warszawa 1996. Adam Mickiewicz: „D zieła” , tom V i tom V II, Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik” , Warszawa 1996. •k

„Jakiegoż to gościa mieliśmy” . T o nie pytanie, ale konstatacja oczywistego i nie­ zwykłego faktu, jakim w liryce współczesnej jest poezja Anny Swirszczyńskiej. W za­ chwycie i urzeczeniu snuje opowieść o jej twórczości Czesław Miłosz. Na czym polega fenomen Anny Swirszczyńskiej w literaturze polskiej, ale, co wielokrotnie sugeruje au ­ tor, także światowej? M iłosz mówi głosem wyraźnym, z właściwym sobie dystansem jako poeta, historyk literatury, wszechstronny erudyta, ale także jako przyjaciel Anny Świrszczyńskiej. „K to pisze po polsku, stale odczuwa wdzięczność wobec tych, któ ­ rzy choć w innej krainie, są ciągle wzywani i uczestniczą w wiecznych zmaganiach z ję­ zykiem ” . Wiersz naznaczony świętością tkwi w czasoprzestrzeni uniwersalnej, nie

144

KWARTALNIK [XEDYSTYCZNY

znającej ni czasu, ani jakichkolwiek ograniczeń. T o obszar, w którym obcują żywi i umar­ li. Tym , co jednoczy, jest boski dar - język. Poezja - tajemniczy obrządek, wielkie m i­ sterium, w trakcie którego słowo wchodzi w niepojęte relacje z żywiołem rzeczywistości. Jakie są źródła bliskości, m iłosnego niemal zapatrzenia w poezję autorki „Jestem baba” przez wielkiego poetę? Z pewnością, tym co łączy obydwoje tw órców jest o d ­ czucie konkretu, realności świata. Są w obszernym studium Miłosza fragm enty m ó ­ wiące o filozoficznym powikłaniu, o niby Świecie, o przemijających m odach i gustach literackich, o płynnych hierarchiach wartości i błędzie obecnym we wszystkich ludz­ kich sądach. Twórcy natchnieni, a z pewnością na to miano zasługuje Anna Swirszczyńska, penetrujący sfery metafizyczne poprzez drobiazgowe odtworzenie rzeczywistości docierają do tego, co najważniejsze. Czesław Miłosz dostrzega wielkość tego „gościa” , boskiego posłańca, który poprzez poetycką kreację ma wgląd w sfery zakryte. Poezja autorki „Cierpienia i radości” jest świadectwem dociekania pierwszych zasad wszystkiego, cokolwiek istnieje, jednak bez stawiania tych natrętnych, brzmiących zbyt filozoficznie pytań. G.K. Czesław M iłosz, „Jakiegoż to gościa mieliśmy. O Annie Świrszczyńskiej”’, „Z nak” , Kraków 1996. *

Gdy czyta się Flanna 0 ’Briena to jest trochę tak, jakby czytało się bardzo zmyślnie zestawione, fragmenty Sterne’a, Swifta, Joyce’a, czy Becketta i mieszanina ta robi wiel­ kie wrażenie tym bardziej, gdy jest się miłośnikiem literatury irlandzkiej. Flann O ’Brien jest pisarzem znakom itym , w prostej linii spadkobiercą i kontynuatorem tego wspa­ niałego Towarzystwa. Pisał wiele, przede wszystkim prozę, ale także artykuły, a przez ponad ćwierć wieku felietony w „Irish Tim es” , co jest im ponującym wyczynem pisar­ skim. Jego największym sukcesem stała się debiutancka powieść, która rozgłos osią­ gnęła w dwudziestym pierwszym roku po ukazaniu się: „At Swim-Two-Birds” („Swim T w o Birds” - nazwa miejscowości w Irlandii), co w przekładzie polskim oddano ja­ ko „Sweeny wśród drzew ” . Jest to powieść niesamowita, napisana w opozycji do M i­ strza - Joyce’a, choć natchniona jego utw oram i, w bardzo zmyślny sposób parodiująca je tak, żeby udow odnić, że to co najważniejsze m oże być dostrzeżone w Rzymie, czy w Paryżu, jak i w zaułkach rodzinnego miasta, że do obcowania z wiecznością nic jest potrzebna emigracja, wynarodowienie, wyzwolenie pozorne. Ta powieść to nie tylko parodia kilku powieści Joyce’a, ale także pastisz i karykatura tego czym w ogóle m o­ że być literatura i kim m oże, a kim nie może być pisarz, a właściwie wielki pisarz. Wiel­ ki Ględziarz Flann O ’Brien na swój sposób udowadnia swoje. Co prawda logika słów jego wywodu przeczy praktyce doświadczenia, w świetle czego heroizm staje się dosyć smętną komedią, no ale przecież to nie wyczerpuje bogactwa tej kreacji. Zdumiewa w tym potoku, a właściwie powodzi słów wyczucie formy, precyzyjna konstrukcja fabuły (tzw. konstrukcja szufladkowa), misterna kompozycja. W opowieści tej aż roi się od opowic-

145

ści iskrzących specyficznym, tak nam bliskim hum orem irlandzkim, a także erudycją za­ znaczoną setkami cytatów, kryptocytatów i parafraz. Jedno wyrasta, a właściwie rodzi się z drugiego, nakłada, uzupełnia, dopowiada, lub nie dopowiada, składając się (tech­ nika collage’ll, a niekiedy palimpsestu) w fantastyczny fresk narracyjny, najwyraźniej sa­ tyryczny i hum orystyczny, lecz przecież o głębokim , poważnym znaczeniu, w tle którego cały czas jest stary James Joyce i stare irlandzkie opowieści. KM. Flann O ’Brien: „Sweeny w śród drzew ” („A t Swim-Two-Birds” ), Dom Wydawni­ czy „Rebis” , Poznań 1996. * „Bratanek W ittgensteina” to moja kolejna, znow u nieudana próba zbliżenia, czy m oże nawet zaprzyjaźnienia się, gdyż bardzo mi tę powieść polecano, z prozą T h o ­ masa Bernharda, jednego z najwybitniejszych współczesnych pisarzy języka niem iec­ kiego. Za wiele jak dla mnie, hałasu w nim , wokół niego i w jego pisarstwie. A ponadto nużą mnie i nudzą takie jak bernhardowski zim ne światy ze słów, pozbaw ione naj­ ważniejszego i najm ocniejszego lepiszcza, jakim jest miłość. Znow u „dwie m onady” , izolacja, sam otność, niespełnienie, nieszczęście... w obliczu śmierci. Wątki z życia pi­ sarza splątane z fikcją literacką, rzecz ni o rzeczywistej, ni o fikcyjnej przyjaźni T om a­ sza i Pawła, rzecz o „Pawle - dla - Tomasza” , czy może raczej „Tomasza - dla - Pawia” , gdyż - jak napisał w „Przedm ow ie” tłum acz tej powieści M arek Kędzierski - „to, cze­ go nie stworzył Paweł, jest tym , z czego stwarza Tom asz” . Kim są ci dwaj, te dwa „li­ terackie” fantomy? Paweł to jest taki m annowski „pajac” , ponoć genialny, lecz oczywiście tylko nieudolny, nieudany i niespełniony artysta, którego marzenia, czy am ­ bicje doprowadzają do choroby psychicznej i do śmierci. Tom asz to także człowiek nieszczęśliwy, udręczony, śmiertelnie zagrożony chorobą płuc i w tej fikcji - nie fik­ cji ktoś ulepiony na obraz i podobieństw o autora - narrator i bohater w jednej oso­ bie. Paweł mieszka w pawilonie Ludwik (zakład dla obłąkanych), co jest znaczące, gdyż jest on bratankiem Ludwika W ittgensteina, którem u Bernhard wiele zawdzięczał jako pisarz. Tomasz mieszka w pawilonie Herm ann (oddział płucny). Oddziela ich około dwie­ ście m etrów i są to dwa bieguny tej bardzo intensywnej narracji, toczącej się ze strony na stronę w kaskadzie słów. Tem atem jest przyjaźń, choroba, umieranie, sztuka, speł­ nianie i niespełnienie. Nie wiadomo, czy Tomasz czyni przedmiotem legendy Pawła, czar­ ną owcę wśród W ittgensteinów, czy przedm iotem tej legendy czyni samego siebie, artystę „spełnionego” . A m oże prawdą artystyczną tej powieści jest summa losów obu tych postaci, będąca (auto) kreacją współczesnego pisarza, czy w ogóle artysty końca XX wieku - summa jego losu i możliwości twórczych? Nic wiadomo. Nie wiem. T rudno jest wejść w ten świat prawie bez iskier i bez ognia. Tym bardziej trudno jest w nim tak trwać, bez nadziei, na dłuższą m etę, jak w zaczarowanym kręgu - po co? ICM. Thom as Bernhard: „Bratanek W ittgensteina” , Oficyna Literacka, Kraków 1997. 146

K W A R T A L N I K I ARTI Y S T Y C Z N Y

I O g ó ln o p o lsk i K onkurs Poetycki im . R ainera M arii R ilkego Konsul Generalny Republiki Federalnej Niemiec w Gdańsku - patron i fun­ dator głównej nagrody i Prezydent Miasta Sopotu - patron i sponsor oraz D w u­ miesięcznik Literacki T O PO S - organizator, ogłaszają „I Ogólnopolski Konkurs Poetycki im. Rainera Marii Rilkego” na zestaw trzech niepublikowanych wier­ szy (w pięciu egzem plarzach, kserokopiach każdego wiersza). Powołanie przez organizatorów profesjonalne jury przyzna „Poetycką nagrodę Rainera Marii Ril­ kego” w wysokości 3 000 zl.oraz trzy wyróżnienia. Konkurs ma charakter otw arty, bez ograniczeń wiekowych. U twory należy opatrzyć godłem , a w zaklejonej kopercie, sygnowanej tym samym godłem , prze­ siać następujące dane: imię i nazwisko, dokładny adres, num er telefonu. Wiersze należy przesłać do 15 października 1997 r. na adres: Dwum iesięcz­ nik Literacki T O P O S , 81-703 Sopot, ul. Władysława IV 1A (z dopiskiem na kopercie „konkurs” !). Wyniki konkursu zostaną opublikowane w prasie. Prace nagrodzone oraz w ybór prac nadesłanych na Konkurs opublikuje D w um ie­ sięcznik literacki T O PO S. Uroczystość wręczenia nagród odbędzie się w grudniu 1997 r. w Sopocie.

V II K onkurs Poetycki o N a g ro d ę im . K. K. B aczyńskiego Stowarzyszenie Literackie im. K. K. Baczyńskiego we współpracy z Katedrą Literatury Rom antyzm u i Literatury W spółczesnej Uniwersytetu Łódzkiego ogłaszają ogólnopolski konkurs na zestaw poetycki. D o udziału w Konkursie zapraszamy A utorów , którzy nic mają jeszcze w dorobku poetyckim publikacji książkowej. Będziemy rozpatrywać jedynie utwory dotąd nie nagradzane i nie publikowane. Zestaw poetycki, o łącznej objętości do 100 wersów, należy oznaczyć godłem. Tym samym gódłem prosimy oznaczyć także dołączoną do zestawu zaklejoną kopertę, zawierającą imię, nazwisko i adres A utora oraz odcinek potw ierdzenia wpłaty 10 zl (dziesięć złotych) na konto Stowarzyszenia: PBG SA I O /Ł ó d ź , 1 0 8 0 1 1 4 1-3809-27006-801000. Jury będzie rozpatrywać jedynie prace nadesłane w trzech egzemplarzach maszynopisu do dnia 6 grudnia 1997 r. na adres: Śródmiejskie Forum Kultury, 90-056 Ł ódź, til. Roosevelta 17 z dopiskiem na kopercie VII Konkurs Poetycki o N ogrodę im. K. K. Baczyńskiego. Rozstrzygnięcie Konkursu i wręczenie nagród nastąpi w trzeciej dekadzie stycznia 1998 r. O rganizatorzy nic odsyłają nadesłanych prac.

147

Punkty sprzedaży „Kw artalnika Artystycznego Białystok Bielsko-Biała Bydgoszcz

Częstochowa Gdańsk Gdynia Giżycko Gliwice Hamburg Katowice

Kraków

Kalisz Koln Lublin Łódź

Olsztyn Opole Pila Płock Poznań

Rzeszów Sopot Tarnów Toruń

Warszawa

Włocławek Wrocław

148

V

Księgarnia „Kontrakt” , Rynek Kościuszki 17 Galeria Bielska BWA, ul. 3 Maja 11 Księgarnia „Naukowa”, ul. Jezuicka 6 /1 0 Księgarnia „Współczesna” , ul. Gdańska 5 Księgarnia „Powszechna” , ul. Broniewskiego 1 Biuro Wystaw Artystycznych, ul. Gdańska 20 Galeria „Kantorek” , ul. Gdańska 3 Księgarnia „Maria”, ul. Gen. Berlinga 3 Księgarnia „Klubowa” , ul. Dąbrowskiego 1 PP Dom Książki - Księgarnia nr 5, ul. Długa 6 2 /6 3 Księgarnia „Bestseller”, ul. Cieszyńskiego 3 6 /3 8 EMPiK S-ka z o.o., ul. Świętojańska 68 Księgarnia „Bestseller” , ul. Armii Krajowej la PU H „Mercurius” - Andrzej W arth, ul. Konstytucji 146 Księgarnia Polska „Arkady” , ul. Alter Stcinweg 11 KMPiK, ul. Teatralna 8 KMPiK, ul. Rynek 18 Księgarnia „Libella”, Plac Sejmu Śląskiego 1 Galeria Sztuki Współczesnej „Bunkier Sztuki”, Plac Szczepański 3a Księgarnia „Znak”, ul. Sławkowska 1 Księgarnia „Okapi” , ul. Stradomska 23 Księgarnia „Skarabeusz” s.c, ul. Bosaków 11 Klub EMPiK S-ka, ul. Aleje Wolności 6 Polnische Buchliandlung Wawel. Stephanstrasse 11 „ART” Galeria ZPAP, ul. Krakowskie Przedmieście 62 Księgarnia „Awro”, ul. Narutowicza 27 Galeria 86, ul. Piotrkowska 86 Łódzki Dom Kultury, Galeria FF, ul. Traugutta 18 Księgarnia „Ossolineum”, ul. Piotrkowska 181 Księgarnia „Niezależna”, ul. Piotrowska 102 PHD „Książnica Polska” , Plac Wolności 2 /3 Księgarnia „Akademicka” , ul. Matejki 12 KMPiK, ul. Śródmiejska 1 Księgarnia „Antykwariat”, ul. Narutowicza 1 Księgarnia Cafe Głos, ul. Ratajczaka 39 Ośrodek Rozpowszechniania Wydawnictw Naukowych PAN, ul. Mielżyńskicgo 2 7 /2 9 Księgarnia „Kapitałka” Aleksandra Ślęzak, Aleje Niepodległości 4 Księgarnia Akademicka „Libra” , ul. Rejtana 16b Księgarnia Artystyczna „Galeria”, Plac Powstańców Warszawy 2 / 4 / 6 EMPIK, ul. Bohaterów M onte Cassino 57 Księgarnia „Pan Tadeusz”, ul. Krakowska 47 „Index-Books” Księgarnia Promocyjna, Rynek Staromiejski 10 Księgarnia „A. Bednarek”, ul. Szeroka 46 KMPiK, ul. Wielkie Garbary 1S Główna Księgarnia Naukowa im. B. Prusa, ul. Krakowskie Przedmieście 7 Księgarnia Uniwersytecka „Liber”, ul. Krakowskie Przedmieście 24 Księgarnia „Reprint” , ul. Krakowskie Przedmieście 11 Księgarnia „O deon” , ul. Hoża 19 EMPiK S-ka z o.o., ul. Warszawska 11/13 Księgarnia Wydawnictwa Dolnośląskiego, ul. Świdnicka 28

KWARTALNIK

IA R T I Y S T Y C Z N Y

Biblioteka „Kwartalnika Artystycznego” W krótce ukażą się:

Grzegorz Musiat

AL FINE

Michał Głowiński

„ C z a rn e se z o n y ” Krzysztof Myszkowski

jF u n e b re ” Jarosław Klcjnocki

, D ro g a d o D e lft” KWARTALNIK

A R T IY S T Y C Z N Y

PREN U M ERA TA R O C ZN A krajowa: 25 P L N (4 num ery w raz z kosztam i wysyłki); zagraniczna: 30 S USA (4 num ery w raz z kosztam i wysyłki). C en a n u m eru archiw alnego (w raz z kosztam i wysyłki): 4 P L N (8 S USA) W płaty prosim y kierować n a KONTO: W ojew ódzki O śro d ek K ulturv PBKS II O /B y d g o s z c z 1 1 0 0 1 0 3 4 -9 0 2 7 7 9 -2 1 0 1 -1 1 1 -0 „K w artalnik A rtystyczny”

N r indeksu 3 6 2 9 4 PL ISSN 1 2 3 2 -2 1 0 5 U tw orów ' nie zam ów ionych redakcja nie odsyła. © C opyright by „KWARTALNIK ARTYS1YCZNY. KUJAWY I POMORZE", Bydgoszcz 1997 D ruk: M erxgraf, Bydgoszcz, tel. 22 65 03 Skład: F U P , B ydgoszcz, tel. 4 1 1 8 79